piątek, 19 stycznia 2018

Smutki w sali artystycznej [5]

Byłem zdecydowanie większym dzieciakiem niż wtedy. Byłem zdecydowanie bardziej emocjonalny niż wtedy, bo chyba wreszcie zaczynałem rozumieć, że nigdy nie byłem jakoś szczególnie twardy i silny. Bliżej było mi do rozryczanej, rozmemłanej kupki, która tylko traciła na werwie, jeśli nie było przy niej nikogo. Tak jak teraz, bo obecność dziewczyny, która chciała coś zdziałać, wcale nie pomagała. Była wręcz zbędna.
Chciałem powstrzymać łzy. Koniecznie tego chciałem, ale buntowały się i dalej płynęły, nieustannie, ciągnąć za sobą całą armię. Potop.
Dłoń na ramieniu drażniła, kuła, paliła. Wyżerała dziurę w skórze, sprawiała, że chciałem jedynie odskoczyć, krzycząc i rzucając się we wszystkie strony, bo nikt, absolutnie nikt nie miał prawa mnie dotykać, nie miał prawa łapać mnie za ramię, ciągnąć, rwać, zaciskać silny, wręcz żelazny, uścisk na biodrze i przysuwać do...
Wyrzuciłem wspomnienie z głowy, wypłynęło wraz z kolejną kaskadą łez.
W moich dłoniach nagle, tak znikąd, znalazła się butelka wody.
— Oddychaj — mruknęła nastolatka, dalej trzymając dłoń na moim barku, dalej wżerając się w mój organizm, dalej wywołując spazmy wyimaginowanego bólu, bo ten w rzeczywistości nigdy nie zaistniał.
Oddychaj, Dusiek i nie bądź baba.
Mogłem poprzysiąc, że w głowie zabrzmiał głos fioletowowłosej, że szare oczy zrypały mnie morderczym wzrokiem, a twarz tylko zachęcała do wypicia piwa, które sam nawarzyłem.
I odłożyłem butelkę, przycisnąłem dłonie do buzi, zacząłem przecierać ją w każdym możliwym kierunku, myśląc o wszystkim, tylko nie o płaczu, byle słona ciecz i ból głowy nie powróciły. Bo w ogóle nie powinienem zacząć tego robić, nie przy nastolatce, uczennicy, która nie miała na imię Heather Amelia Williams, wcale nie tak, że przeglądałem częściowo jej dokumenty.
Odsunąłem dłoń dziewczyny od ramienia i pokiwałem ciężką głową, która jeszcze chwila i wyłamie mi kark. Muszę iść dzisiaj do baru, pubu, cokolwiek, muszę zasnąć na tamtejszej kanapie, muszę obudzić się, sam nie wiem gdzie i muszę zniknąć, schować się przed światem.
Chrząknąłem, co wcale nie usunęło chrypy z mojego gardła.
— Przepraszam, już, naprawdę przepraszam, to nie powinno mieć miejsca. — Odsunąłem się o krok i kaszlnąłem, bo flegma zaległa mi w drogach oddechowych. — Przepraszam. Zły — tydzień, miesiąc, rok. Złe życie cholera jasna — dzień. Zły dzień, tak — powiedziałem to tonem, który wyraźnie wskazywał na to, że sam w to nie wierzę. Jeszcze raz przeciągnąłem dłońmi po twarzy, odgarnąłem włosy i wyprostowałem mniejsze zagniecenie na koszuli. Uśmiechnąłem się słabo. — Przepraszam i dziękuję. Wracając, już raczej niczego nie szukam, tylko głowę ludziom zawracam, cholera, jak zawsze. — Przetarłem wnętrzem dłoni policzek i sięgnąłem po wodę, którą zdecydowałem się napić, bo sól w ustach drażniła. Będę potem musiał się ogarnąć, pewnie jestem czerwony.
Ramię dalej piekło, a płuca dalej rozrywało. Głowa bolała.
Ale przecież będzie dobrze, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis