Przetrząsnąłem możliwie wszystkie półki. Nic, nigdzie, non, zero, null, żadnego, nawet najmniejszego pojemniczka. Jakby diabeł ogonem nakrył i rechotał parszywie, siedząc na najwyższej półce i machając radośnie nogami, którym bliżej było do kopyt kozy, czy innego zwierzęcia, które zeżre wszystko. Oparłem się z głośnym sapnięciem o jakąś szafkę i przymknąłem oczy. Żyła mi latała, w głowie kolebało, a wszystko znowu opadło na mnie z jeszcze większym ciężarem.
— Czego pan szuka? Może mogę pomóc? Naprawdę, chętnie panu podam, czego pan szuka, w końcu po moich porządkach może być ciężko coś znaleźć, dużo rzeczy poprzekładałam.
Szlugów szukam. Prochów szukam. Leków szukam. Rodziny szukam, szukam Roweny, szukam Beatrycze, szukam Winony. Szukam Frytki. Szukam Williama, mojego Williama, mojego Złotego Mężczyzny, który wiercił mi dziurę w brzuchu. Szukam Heather, cholernego wrzosu, opium, któremu poddałem się zdecydowanie zbyt szybko i który teraz rozrywał mi trzewia, bo nawet nie byłem pewien, czy ją zobaczę.
Samego...
Samego siebie szukam.
I wtedy wszystko upadło, a razem z tym wszystkim ja, bo nie jestem żadnym Atlasem, żeby nieść na ramionach cały świat, ba nawet własny, o tym należącym do każdego szkoda gadać.
Zaryczany jak największy bachor. Bez opieki, bez ulubionej maskotki, bez chociażby kogoś majaczącego na horyzoncie. Byłem sam, zaciskający wyrośnięte zębiska, wbijający paznokcie w drewniane półki. Od zawsze, bo nic innego robić nie potrafiłem, jak uciekać, albo beczeć.
Jak dziecko z bestyją sapiącą mu w kark.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz