wtorek, 9 stycznia 2018

Od dziś jesteśmy kaczkami. Tfu! Znaczy się promyczkami! [10]

Nie wiedziałam, ile minęło minut, godzin, ogółem czasu, ale tańczyłam dalej z dzieciakami, które ośmielone same rzucały propozycjami, co powinniśmy zatańczyć. Chyba nigdy nie czułam się tak przytomna, jednocześnie mając wrażenie, że mnie właściwie tam nie było. I naprawdę miałam gdzieś, że mi nie wypadało, że co to było za zachowanie i co ja właściwie na Cesarza wyprawiałam.  Tego dnia miałam ochotę po prostu się śmiać, śpiewać i tańczyć do cholernej śmierci.
Naszym ostatnim tańcem była macarena i musiałam niestety pożegnać się z dziećmi, które serdecznie wyściskałam, obiecałam powtórkę kiedyś i ogółem było marudzenie, że jeszcze tylko kilka chwil. Też nie chciałam kończyć, ale gdy tylko skończyliśmy i wszystkie pociechy odeszły, odczułam skutki długotrwałego skakania, obrotów i ogółem tańcowania. Moja kondycja leżała. 
Padłam obok Aurelka na ławkę, dosłownie rozkładając się na niej i łapczywie brałam hausty powietrza, przymykając oczy. Pociłam się, było gorąco, ale nadal na moich ustach majaczył uśmiech, który nie chciał nigdzie iść.
— Jestem zmachana, jutro pewnie będę umierać i właściwie nigdzie mnie stąd nie ruszysz, bo pewnie runę na ziemię, ale niczego nie żałuję — powiedziałam, śmiejąc się i zwinęłam się w kłębek, gdy odzyskałam oddech. — Chciałabym, żeby tak było częściej — wymruczałam, czując, jak się uspokajam, emocje już się wyciszały, chociaż nadal gdzieś tam buzowało szczęście i jakoś nie miałam ochoty się smucić.
— I patrz! Nasze pierwsze spotkanie bez herbaty — dodałam rozbawiona. Bo właściwie zawsze piliśmy herbatę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis