Taniec, o który mógłbym błagać w nieskończoność i odstawiać go jeszcze dłużej, dobiegł końca szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Na moje szczęście ostatnia część również trafiła mi się z Pelcią, która była nieco zmachana, podobnież jak ja, ale jeszcze bardziej uchachana i rozbiegana we wszystkie kierunki. Skoczne kroki, radość na twarzy i smutki zagrzebane gdzieś tam daleko, gdzie nie przyciągały niczyjej uwagi. Było dobrze. Było cudownie. Było najlepiej.
Przytuliła mnie, wręcz się na mnie wieszając, bo nie dało się inaczej ze względu na różnicę wzrostu. Śmiała się głośno, jakby miała zaraz wypluć płuca z całego tego optymistycznego zastrzyku energii. Podskakiwała, radowała się, zupełnie jak dziecko, którym chyba tak właściwie jeszcze była, mimo swojego wieku.
— A teraz moi mili, kaczuchy! — krzyknęła, uśmiechając się do mnie, zachęcając ludzi spojrzeniami i zaczynając popisowy taniec każdego mieszkańca każdego uniwersum. Kaczuszki, kaczuszki każdy zna, kaczuszki każdy kocha, kaczuszki powinny zostać narodowym pląsem, bo cholera, kto nie tańczył nigdy kaczuszek, ten nie miał dzieciństwa i nie zaprzeczajcie.
Muzyka zabrzmiała, dziewczyna jako wodzirej tutejszej imprezy, na którą zdążyła się już zebrać cała okoliczna gawiedź, poczęła kłapanie rączkami, machanie ramionami i skręcanie bioder z kucnięciem. Klaśnięcia. Kolejna tura. Więcej klaśnięć. No i znowu, do usrania.
Również się dołączyłem, chichrając jak nienormalny, spoglądając na mojego Jaśmina, który rzeczywiście przypominał w pełni rozkwitnięty kwiat.
Pięknego Jaśmina. Bo szczęśliwego Jaśmina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz