Zwłaszcza, że po drodze wskoczyłem do... kilku innych barów.
Zataczałem się, głowa bolała, a oczy szczypały od słonych łez, których od pewnego momentu nie starałem się hamować.
Zagubiony we własnych, alkoholowych myślach, potknąłem się i po prostu poleciałem do przodu. Na dłonie. Na błoto. Syknąłem, przetaczając się na plecy, bo i tak mój wygląd zbytnio mnie aktualnie nie obchodził. Podniosłem ręce, by móc ujrzeć ubrudzoną, zdartą skórę, a gdzieniegdzie kropelki ciemnoczerwonej krwi. Cudownie. Nie, nie wiem, ile tak leżałem. Nie minutę, ale też nie godzinę.
I w końcu stanąłem przed budynkiem. Z czerwonymi oczami, poczochranymi włosami, w brudnym ubraniu i z piekącymi, przy każdym najmniejszym ruchu, dłońmi. Jakimś cudem udało mi się wyjąć magiczną kartę samorządu, otworzyć drzwi, po czym dostać się do środka. A przede mną było najgorsze. Schody, w dodatku odpowiedni pokój mieścił się na samej górze. Sytuacja idealna.
Stawiałem roztrzęsione nogi powoli, bardzo powoli, bo gdzieś z tyłu głowy kryła się myśl, że jeden zły ruch i po prostu polecę do tyłu, tym samym robiąc sobie najpewniej krzywdę. Jakimś cudem udało mi się dotrzeć przed te drzwi. Odchrząknąłem, po czym pociągnąłem je w swoim kierunku. Skrzypnięcie. Czas na wejście, a raczej spotkanie smoka.
— Przepraszam — szepnąłem, widząc ukochane szmaragdowe oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz