— Hanabi jestem. — Wyszczerzyła się wtedy w dziwnym, absolutnie niepodobającym mi się uśmiechu. Krzywym, sztucznym, kryjącym za sobą drugie dno, zamiary inne, niż tylko zapoznanie się. — Znajomi mówią mi Hanka. A ty? — Zakodowałam słowa, ale nie odpowiedziałam, gdy dziewczyna zeszła po schodkach. Wyminęłam ją, rzucając krótkim „Mówiłam, nieistotne” na odchodne.
Cóż, posiadałam nadzieję, że chociaż w wakacje nieco zmądrzeją, przestaną się ślinić na widok tego zasranego Cocker Spaniela, bo nie wiem, co było gorsze, rozmemłane dziewuszki ze złamanym sercem, czy jego ignorancja.
Chyba to kuło mnie najbardziej. Fakt, że zdawał się nie zauważać tego wszystkiego i ranił te biedne, stwórcy ducha winne istotki, zmieniając towarzystwo częściej niż te swoje rękawiczki. Przeskakiwał sobie z kwiatka na kwiatek, po kolei zamykając je w obrzydliwym friendzone, łamiąc kołaczące mięśnie i ruszając do kolejne...
— Serio? — Wypaliłam głośno i ściągnęłam brwi, widząc, jak fioletowowłosa wychyla się zza rogu, obserwując dokładnie przemykającego między ludźmi Hopecrafta. Nosz, do cholery jasnej, omamione, głupie nastolatki, którym hormony obijały się o sklepienie umysłu i buzowały w organizmie w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Miałam ochotę wywrócić oczy na drugą stronę, strzelić porządnego facepalma i zobaczyć, czy klub młodych, zapalonych alko... alchemików, dalej szuka członków.
Hanabi [dobrze pamiętam?] odwróciła się jak na zawołanie, gromiąc mnie wzrokiem. Odwzajemniłam się znudzonym do granic możliwości spojrzeniem. Jesteście tak cholernie nudne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz