Miałem się ogolić od tygodnia. Miałem iść do fryzjera. Miałem kupić nowe okulary. Odpocząć. Coś zjeść. Przespać się w wygodnym łóżku. Ale jakoś tak nadal siedziałem na krześle, trąc dłońmi o szorstką twarz. Pod kocem, z opadającymi lekko powiekami, które do końca jednak nie opadały, bo to cholerne szpitalne światło raziło nawet, gdy oczy zamknąłem. Słońce już zaszło, zbliżała się jakaś dwudziesta pierwsza. Obiecałem Heather, że dzisiaj pójdę do domu, a tym razem ona przenocuje pod kocem, w niewygodnej pozycji na krześle. Wyglądała przez okno. Ostatnio zrobiła się jakaś taka... smutna i zmęczona. Chyba wszyscy ostatnio byliśmy smutni i zmęczeni. Przechyliłem głowę, tak, żeby położyć ją na ramieniu, po czym przyjrzałem się temu cholernemu ciału, które nie dawało żadnego znaku. Od dwóch, może trzech tygodni? Za długo.
Odetchnąłem, na dobre chcąc opuścić powieki. Źle. Niedobrze. Dlaczego nie mogło być dobrze?
Jęk. Charknięcie, tak pełne bólu. Ja, zrywający się w sekundę z krzesła, zrzucając przy tym miękki koc. Heather, odwracająca się gwałtownie. I szmaragdowe, przymglone przez ból oczy. Chłodne, długie palce, jakby szukające czyjejś dłoni i te moje, ofiarujące dotyk. Klatka piersiowa poruszająca się za szybko. Po czym znowu odpłynął. Na chwilę, która jakoś tak trwała okropną wieczność.
— Dexter, Dexter, kurwa! — wyrzuciłem z siebie, samemu ledwo uspokajając galopujące serce.
Kolejny oddech. Tym razem spokojniejszy, trochę bardziej opanowany. Moje imię, wypowiedziane tak cicho, po czym nastąpił kolejny jęk, tym razem zdecydowanie bardziej w charakterze chłopaka, sugerujący obrazę i oburzenie własnym bólem.
— Oddychaj i nawet nie próbuj się ruszać, bo to ci nie pomoże. Po prostu leż — poradziłem chłopakowi, troszeńkę zbyt szorstko. — Wszystko jest ok. Jesteśmy tutaj — dodałem po chwili, przenosząc drugą dłoń na czarne włosy, aby zacząć przeczesywać je uspokajająco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz