— Życie jest tak cholernie okrutne... — wyszeptała Jocelyn. Oh, tak. Po chwili odsunęła mnie od siebie.
— Może pójdziemy się przejść po podwórku? I tak już nie ma sensu iść na lekcje, zostało jakieś piętnaście minut — wyszeptała. Lekko skinęłam głową, w takim stanie niezbyt chciałam wchodzić do sali, na dodatek spóźniona. Nie wiedziałam nawet, gdzie zajęcia. I jakie to zajęcia. Przydałby mi się jakiś kalendarz albo notatnik, trzeba poprawić organizację i systematyczność... Dziewczyna wstała, zasunęła za sobą krzesło i gestem zachęciła mnie do wyjścia ze stołówki. Nie powinnyśmy były tego robić, szczególnie w przeddzień egzaminów, a jednak nie byłam w stanie w tamtym momencie przejmować się szkołą. Nikogo oprócz nas nie było na korytarzu. Najwyraźniej wszyscy zdecydowali się jednak uczyć albo chociaż być obecnym na lekcjach. Czy to oznacza dwie dwójki z testów w moim przypadku? Mimo wszystko nie poszłabym do klasy nawet, jeśli jakiś nauczyciel osobiście by mnie zawołał. Ostatecznie udało nam się wyjść z budynku. Zimne powietrze. Zdecydowanie tego brakowało mi przez ostatnie dni, podczas których byłam na tyle zabiegana, że nie miałam nawet okazji wyjść na krótki spacer. Humor w jakiś sposób mi się poprawił. Przetarłam oczy i postanowiłam, że do końca dnia nie będę płakać.
— Chodź, przejdziemy się — zaproponowała Jocelyn. Bez dłuższego zastanawiania zgodziłam się, zapominając, że w każdej chwili może nas ktoś zobaczyć. A może już widział i właśnie robił zdjęcia, żeby udowodnić, że naprawdę uciekłyśmy? Po kilku minutach ciszy, miłej ciszy, usiadłyśmy na najbliższej ławce. Naprawdę przyjemnie było tak spędzić czas, pomimo konsekwencji, które obecnie były jakieś dwieście metrów za nami. Spojrzałam na Jocelyn, która w tym samym momencie nachyliła się, po czym pokazała mi rękę z koniczyną.
— Patrz, czterolistna koniczyna — powiedziała z uśmiechem. Wystawiłam rękę. Chwilę później roślinka wylądowała na niej, a moje kąciki ust mimowolnie powędrowały w górę.
— Na moje piąte urodziny — zaczęłam, wbijając wzrok w dłoń — mama kupiła mi bluzkę. Biała z nadrukiem właśnie czterolistnej koniczyny. Pamiętam, że tego samego dnia ubrudziłam ją tortem i nie dało się jej domyć. Mimo wszystko nadal trzymałam ją w szafie i wiesz co? Mam do dzisiaj — wyjaśniłam. — Właściwie wcześniej skupiłam się tylko na tych złych rzeczach. Wyśmiewanie, śmierć rodzicielki, bezduszność ojca... Nawet nie wspomniałam o wszystkich miłych rzeczach, które mnie spotkały. Wbrew pozorom było ich naprawdę dużo i nigdy nie pomyślałabym o skończeniu ze sobą. Bo kto wie, co będzie po śmierci? Nie chciałabym odchodzić przed czasem. Chciałabym zrobić wiele rzeczy. Znaleźć sobie kogoś, być szczęśliwa. Przede wszystkim - zdrowa, nie dopuszczam do siebie myśli o raku, który pokonał matkę. W nocy słyszałam kiedyś, jak krzyczała z bólu. Wyszłam na balkon i zamknęłam za sobą drzwi, żeby tego nie słyszeć. Wiedziałam, że nie mogę jej pomóc, ale byłam też pewna, że nie chciała umierać. Cholerne szpitale, cholerne choróbsko, ugh... Wiesz za to, ile razy mówiła mi, że mogę wszystko? Nie starczyłoby mi palców, żeby to policzyć. Pomimo tego, że znałam ją zaledwie kilka lat... Była najlepszą osobą, która pojawiła się na drodze mojego życia.
Na razie udało mi się dotrzymać słowa. Ani jedna łza nie spłynęła po mojej twarzy. Byłam dumna. Spojrzałam w niebo.
— Dziękuję — wyszeptałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz