Dzień jak co dzień. Kilka lekcji po czym obrabianie zdjęć dla Hery. Po raz tysięczny, jeżeli nie dwutysięczny. Za każdym razem to samo. Coś wymazać, coś dodać, a to źle podkręciłem kolory, a to za mało czy za dużo. Za. Każdym. Pieprzonym. Razem. Miałem wrażenie, że ekran dosłownie faluje przed moimi oczami. Westchnąłem i zdjąłem okulary (by jeszcze bardziej ich nie zniszczyć), a następnie uderzyłem głową w pusty kawałek biurka przy komputerze. Jęknąłem. Tyle rzeczy na głowie. A to zbliżająca się wycieczka do Sky, a to wypadałoby skupić się na rozszerzeniach i porządnie je wybrać, a to trzeba w końcu ogarnąć mieszkanie i pracę, a to... Po prostu tych rzeczy było za dużo. Zdecydowanie. A ja sam nie wyglądałem najlepiej po czwartym (może szóstym?) kubku kawy, w rozczochranych włosach i koszulce, która jakimś cudem ostatnio zrobiła się większa i jeszcze bardziej na mnie wisiała... Cudownie, idealnie, perfekcyjnie. Podniosłem się powoli z krzesła. W dodatku okazało się, że będę musiał pożegnać się z łożem zbudowanym z dwóch pojedynczych łóżek, a Dex... a Dex będzie spać na podłodze. W końcu trzeba było zrobić miejsce dla kogoś nowego. Nie wiadomo kogo, po prostu ktoś miał się pojawić. Byleby nie był głośny, potrafił się sobą zająć i się mył. Wielkich wymagań nie miałem. Szybko uporządkowałem papiery na biurku, a po chwili ruszyłem w kierunku wyjścia z pokoju, by przynajmniej się przewietrzyć. Chwyciłem klamkę i wtedy wyskoczył on.
Jeleń. Je-leń. J e l e ń.
Ściągnąłem brwi i była to jedyna rzecz, którą zdążyłem zrobić, bo chyba... zemdlałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz