To był cholernie ciepły i duszny dzień. Wszyscy umierali, pochowali się po pokojach, nie chcieli wyjść w ogóle na dwór. Na korytarzach pustka, brakowało mi tylko tych suchych roślin zwiniętych w kulę, które zawsze toczą się w każdym westernowym filmie. Dextera zostawiłem samego w pokoju, może w końcu podpisze te cholerne papiery, co miał zrobić tydzień temu. Może. Prawdopodobnie. No cóż. Mam cholerną nadzieję, bo zrobić to w końcu musi. A jak to zrobi, to wtedy **MOŻE** wrócę dobrowolnie do pokoju i **MOŻE** go rozproszę. Tylko, gdy skończy.
Szedłem z aparatem przez korytarz, starając się znaleźć żywą duszę, z którą mógłbym jakimś cudem przecisnąć się przez słoneczne miejsca i wkroczyć do lasu, by porobić zdjęcia wiewiórkom chowającym się pomiędzy drzewami. Lub nawet osoby, która po prostu usiadłaby ze mną, zajęła miłą rozmową, podczas gdy ja usiadłbym przy komputerze z kawą i obrobił kilka kolejnych zdjęć. Westchnąłem, zamykając oczy i sunąc przed siebie jak zaczarowany. Kiedy ten olbrzymi dup... Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk i huk. Oh.
– Boże, nic ci się nie stało?! – zapytałem, rzucając się na pomoc mojej przeszkodzie. – Przepraszam, tak bardzo przepraszam.
Pomogłem wstać tajemniczej osóbce. Charakterystyczne różowe włosy, dziewczyna...
– Ej, my się już znamy – zauważyłem, pomagając jej wstać. – Shioko, tak? – Uśmiechnąłem się. – Jeszcze raz bardzo przepraszam, na korytarzu nie ma praktycznie żywej duszy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz