sobota, 1 września 2018

Skrzaty ich nienawidzą, odkryli metodę... [1]

No i pierwszy miesiąc w szkole minął jak z płatka. Wręcz dosłownie, miałem wrażenie, że oko przymknąłem dosłownie na chwilę, a obudziłem się z ręką w nocniku.
No nie do końca w nocniku, raczej w paszczy krwiożerczego skrzata, ale do tego przejdziemy moi drodzy dosłownie za chwilkę, bądźcie cierpliwi. Wracając.
Jakoś się już rozgarnąłem, wiedziałem, gdzie i kiedy mogę podyskutować z jakimś nauczycielem na temat sposobu jego nauczania i zaproponować jakieś opcje, a kiedy lepiej po prostu było siedzieć cicho, zamknąć się jak te okna, co w sali numer dwadzieścia trzy chyba otwarte nigdy nie były, sądząc po duchocie w niej panującej. Zacząłem również się bawić już ze swoimi kartami, muszę się pochwalić, kilku odważnych przyszło i usłyszało, co miały one im do powiedzenie. Z woskiem i fusami również próbowaliśmy, ale te jak zawsze były zbyt niedokładne i nijakie, by wyszeptać nam coś konkretniejszego.
I tego dnia, stwierdzając, że pogoda na spacery raczej nie zachęca, po prostu chciałem spocząć w pokoju i nigdzie się nie ruszać, może trochę pomedytować, poczytać i podyskutować ze swoimi kartami. I choć tego drugiego nigdy robić się nie powinno, to piorunem jeszcze nie dostałem, więc przeciwstawiam się tej tezie i oświadczam, że należy ona do kolejnych starych farmazonów. Właśnie zaczynałem rozkładać karty, wszystko oczywiście jak od linijki, gdy do mojego pokoju bezpardonowo po prostu wbił samorząd, aby następnie równie bezpardonowo mnie porwać, bo chyba inaczej się tego nazwać nie dało. Przynajmniej oszczędzili sobie kneblowania i wiązania, czy zabawy w inne BDSM.
— Altanka, skrzaty, zostałeś wylosowany z puli studentów do pomocy, będziemy wykurzać skurczysynów. Najprawdopodobniej mają wściekliznę, więc pilnuj łachów — oświadczył pan Dexter Davon, wciskając prosto w moje dłonie reklamówkę z rzeczami. Zamrugałem nerwowo, zdając sobie sprawę z tego, że nawet płaszcza czy parasola nie zdążyłem wziąć. — Bo nie mamy czasu na późniejsze latanie z tobą po lekarzach. Capiche?
— Tak... mi się wydaje? — mruknąłem pod nosem, marszcząc czoło i w kilku krokach doganiając moich najwidoczniej nowych towarzyszy jakiejś cudownej przygody. — A teraz czy mogę prosić o powtórzenie, ciut spokojniej i czy możemy się wrócić po jakiekolwiek odzienie wierzchnie, bo leje jak z cebra, a i ja, i wy, nie jesteśmy jakkolwiek ochronieni przed deszczem. No może jedynie te wasze stylowe kalosze w jakikolwiek sposób zadziałają, choć nie wiem, czy nie naleje się do nich woda — stwierdziłem, drapiąc się w zadumie po brodzie i pochylając lekko do przodu, jakbym chciał przyjrzeć się butom samorządu z bliska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis