Padał deszcz i było gorąco. Mieszanka idealna, żeby jeszcze bardziej spaprać i zirytować loki, burzę loków, ba, afro, które niezmiennie trwało na mojej głowie. Dlatego wylazłem na dwór, czując nieopisaną potrzebę poszwendania się w ten parny, duszny dzień, czując się jak gdzieś w okolicach lasów równikowych.
Tak jak oczekiwałem i się spodziewałem, włosy dostały szajby, złapały wilgoć i chodziłem już z całkiem zbitą masą kosmyków, których doprowadzenie do porządku było niemożliwe.
I chodziłem tak, włóczyłem się bez celu, powoli pojmując, że puste łóżko w pokoju nie było niczym fajnym, a fakt braku dobrego przyjaciela doskwierał mi coraz bardziej. Zrozumiałem chyba, że w ciągu tych kilku lat spędzonych na uczelni ciągle byłem do niego przyklejony i za bardzo nie poznałem się z nikim innym, szurając stopami za Oakleyem i nie odstępując go na krok.
I chyba nie tylko ja potrzebowałem wtedy porwać się na dwór i porobić coś całkiem bez sensu, bo tak oto, na dobrze znanej ławeczce, na której rozgrywały się już dość ciekawe historie, siedziała sobie marnie wyglądająca Przewalska. Z kosmykami przyklejonymi do czoła, delikatnie poruszającymi się stopami i kubkiem, zielonym, papierowym kubkiem.
— Hej, Przewi — rzuciłem już z daleka, unosząc delikatnie dłoń i całkiem zapominając o dzikiej burzy włosów, która z każdym momentem kręciła się coraz mocniej. — Co to za mina? — spytałem, wciskając dłonie w kieszenie bluzy.
Ta, byłem ikoną mody.
Nawet pofatygowałem się o złote kolczyki. Nawet ten łańcuszek, który wieszało się pomiędzy nosem, a uchem, zahaczając o piercing.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz