Rzucałam barwne wiązanki przekleństw pod adresem, na szczęście bądź nieszczęście nieobecnego w gabinecie, pielęgniarza i przekopywałam półki w poszukiwaniu odpowiedniego lekarstwa z przerwą na smarkanie, kaszlenie oraz ścieranie łez z kącików oczu. Już wiedziałam, dlaczego Gapcio nie chodził do niego w obawie, że prędzej zginie z jego rąk, niż się wykrwawi od nadmiernej ilości ran. Naprawdę choroba musiała mnie trafić, gdy za oknem taka ładna pogoda się malowała i skończyły mi się leki pod ręką. Nosz Pech był ostatnio po prostu bezczelny, śmiał się ze mnie w kącie, tylko czekając, aż wypluję płuca na podłogę albo serce, żeby mógł sobie potańczyć.
— Nie ma, kurwa, mowy — wymamrotałam tym okropnym, dławiącym się głosem, przeglądając etykietki, po czym przerwałam, żeby zacząć ponownie kaszleć, aż poczułam, jak moje policzki zalewa czerwień.
Zamarłam, gdy usłyszałam skrzyp drzwi i powoli obróciłam głowę w stronę wejścia, mrużąc oczy, gdy niewyraźna sylwetka zamajaczyła mi przed oczami. Pociągnęłam nosem, unosząc jedną dłoń w obronnym geście, gdy drugą dalej szukałam odpowiednich leków.
— Ne klane, przy… — wychrypiałam niezrozumiale, czując, że moje gardło się klei, więc urwałam w połowie zdania, żeby odkaszlnąć i przywrócić swój głos do poziomu, przy którym można było mnie choć trochę zrozumieć. — Nie kradnę, przysięgam. Próbuję tylko nie umrzeć. Pielęgniarza nie ma i nie liczyłabym na jego pomoc — powiedziałam ponurym tonem, nieco rad, że udało mi się cokolwiek powiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz