I patrzyłam, jak się rozpadał.
Jak płakał, jak słone łzy zostawiały nieładne ślady na tej ciemniejszej skórze, jak drżał i nawet jak po prostu leciało mu z nosa, nie najpiękniej, zdecydowanie nie poetycko, ale chyba życiu było ciut daleko od poezji.
I przysunął się do mnie, zostawiając dłońmi na trawie złoty ślad, twarde źdźbła. A ja otworzyłam ramiona i gdy już się do mnie doczołgał, dostał się do mnie na tyle blisko, bym poczuła jego oddech, to zamknęłam swoje ręce wokół niego, dłonie zacisnęłam ciut mocniej na koszulce, a może palce wplotłam we włosy i zaczęłam szeptać do ucha, bo chyba więcej nie mogłam zrobić.
Kto wie, może nawet były to bezsensowne, słodkie słówka, które często nie miały pokrycia z rzeczywistością, ale chyba właśnie tego potrzebował.
Albo potrzebowaliśmy.
Palcami przeczesywałam te kręcone, cudowne włosy, a cudowny chłopak dalej drżał pomiędzy moimi ramionami, niemiłosiernie się krzywiąc, zaciskając powieki i ukrywając te równie cudowne złote oczy, w które właśnie wtedy chciałam spojrzeć. Aby po prostu się upewnić, sprawdzić i przekonać się, że jest to po prostu chwilowe, że w końcu będzie dobrze i że wszystko się poskłada.
I w końcu sama zaczęłam drżeć. Nie do końca wiem, czy z zimna, czy po prostu od tych wszystkich emocji.
A później wzięłam jego twarz pomiędzy dłonie, kciukami przejechałam po tych dalej zamkniętych powiekach, po policzkach i po żuchwie, aby następnie musnąć czubek nosa ustami i jakkolwiek się uśmiechnąć.
Beznadziejnie, bo beznadziejnie, ale zawsze coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz