środa, 26 września 2018

Karmimy raka [11]

No i wlepiła we mnie te czyste, błękitne oczęta, w których ponownie się utopiłem, przy okazji jedynie siląc się na błogi uśmiech, bo chyba nie było co się krzywić, czy uciekać. Do tego lekko się zarumieniła, dosłownie lekko, pozwalając subtelnemu różowi wlać się na policzki, uszy, może nieco ściekając przy okazji na szyję, jednak w zdecydowanie śladowych ilościach. Oczywiście wszystko z wisienką na torcie w postaci delikatnego uśmiechu, który zawirował na pełnych, utrzymanych w ładnym kształcie, ustach.
I na chwilkę zamilkła. Oboje zamilknęliśmy, po prostu się na siebie lampiąc, jak cielaki na malowane wrota.
— Pewnie — rzuciła w końcu, powoli się wybudzając i nieco żywiej łypiąc tymi ładnymi oczami. Pokiwałem głową, zdecydowanie ukontentowany tą odpowiedzią, a już za chwilę dotarła do mnie reszta wypowiedzi — uhm, pasowałby ci koniec tego tygodnia? Albo jakiś dzień w przyszłym? — dopytała.
— Jestem cały do twojej dyspozycji, Heather — odparłem, przypominając sobie, jak przeszliśmy na per „ty”, bo czułem się staro. Przynajmniej na pamiętnej parapetówce, którą wspominam z supłem zawiązującym się gdzieś na przewodzie pokarmowym i ze względu na towarzyszące temu emocje, jak i chyba już wieczny wstyd, jaki miał się z tym łączyć. — Koniec tego tygodnia jak najbardziej mi pasuje — dodałem, orientując się, że za bardzo jej nie naprowadziłem, a do tego lekko się zawiesiłem, co nie powinno mieć miejsca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis