Zerkanie na nią nieco otumanionym wzrokiem było chyba jedyną rzeczą, na jaką mogłem się w całym tym amoku zebrać. Wszystko przepełnione sapaniem, charkaniem, może nawet chlipaniem i dziwnym smarknięciem, które pojawiało się raz na jakiś czas.
Chyba się poryczałem i może nawet poleciał mi gil, nie byłem do końca pewien, wiedziałem jedynie, że wbijałem w nią wciąż przerażone spojrzenie, słuchając uważnie, co ona ma do powiedzenia.
Nie do wykrzyczenia, nie do wywrzeszczenia, a do powiedzenia, wręcz wyszeptania.
Cały monolog, wszystko odpowiedzią na moje słowa, a jednocześnie odpowiedzią na niewypowiedziane, od tak dawna wiszące w powietrzu, w atmosferze między nami, wypisane na naszych czołach, ciałach, ustach, lecz nigdy niedopuszczone do głosu. Jedynie kumulowane w wielu miejscach, by finito nas rozszarpać i pozostawić ptakom.
Czułem czerwoną twarz, czułem łzy piekące policzki, czułem ból oczu, czułem gardziel, czułem nawet palce zaciskające się na trawie, wbijające w glebę, zahaczające o kamienie, lekko podważające paznokcie. Czułem ogień pod skórą na piersi, świadom byłem, że runy właśnie wypalają tkanki, żarząc się pięknymi odcieniami złota. Czułem, że parzą moje palce, natrafiając bezpośrednio na ścięgna, doprowadzając mnie do szaleństwa, którego jednak okazać nie miałem zamiaru.
Bojąc się, piekielnie bojąc i piekielnie cierpiąc, przysunąłem się do niej, wręcz doczołgałem, byle się przytulić. Nie ją. Się.
Ponownie czułem się jak dziecko, którym targnęły emocje.
A pojedyncze źdźbła trawy twardniały i robiły się coraz cięższe. I cięższe. I cięższe. Leniwie zastygając bez ruchu. Mieniąc się najszczerszym złotem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz