I spojrzenia się spotkały. Na krótką, dosłownie kilkusekundową chwilkę, która w jakiś magiczny sposób przedłużyła się w minuty i godziny.
Prawdopodobnie wieczność.
I złote oczy błysnęły, zalśniły, a ja mogłam posłać mu tylko marny uśmiech, gdy pasemko blond włosów uciekło zza mojego ucha, ponownie wyrwało się i opadło nieporadnie na czoło. Nie chciałam nic mówić, może i się bałam, tak, najpewniej strach powoli mnie zżerał. Po prostu czułam się z tym wszystkim źle.
Bo przecież zawsze wymagałam od innych ludzi szczerości, pewnej otwartości i surowych emocji, podczas gdy ja, a przynajmniej takie miałam wrażenie, z każdym dniem coraz bardziej się chowałam, udając, że wszystko było dobrze, starając się zapomnieć o tych wszystkich uczuciach, które jednak zjadały mnie powoli w środeczku, wręcz delektując się i nigdzie się nie spiesząc.
A chciałam, żeby to wszystko po prostu się skończyło, odeszło w zapomnienie.
Ale to prawdopodobnie miało już trwać wieczność.
I doszliśmy nad to nieszczęsne jezioro, do tego kolejnego, legendarnego już miejsca. Trochę zarosło, może i nabrało jakiejś poetyckiej czy wręcz romantycznej tajemniczości, zwłaszcza w całej tej ulewie spadającej prosto na nas. Scena jak z bajki.
Westchnęłam cicho, ostatecznie decydując się, by ściągnąć buty, bo co to za różnica, czy będę chodzić po mokrej trawie boso czy jednak będę chlupać swoimi trzewikami. A zresztą łatwiej pływa się bez obuwia. Zerknęłam kątem oka na mężczyznę, który chyba odpłynął na krótszą chwilę.
— Kto ostatni w wodzie ten frajer! — krzyknęłam, parskając śmiechem, aby następnie ruszyć szybko w kierunku jeziora z szerszym uśmiechem na twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz