piątek, 21 września 2018

Karmimy raka [8]

— Jeszcze czego nam tutaj brakuje, nie dość nam gówniarzerii? — jęknął cicho Amadeusz, strząsając papierosa, na co nie mogłam się nie uśmiechnąć. Cała szkoła już teraz wyglądała na nędzną manifestację swoich przekonań politycznych. Założona i prowadzona przez Cesarza, który dowolnie mógł dyktować warunki odnośnie naszego zakwaterowania, wyżywienia, czy, o zgrozo, nauczania. Mając w myślach faceta, który przecież całe życie spędził otoczony służbą, odpowiednio dworskim wychowaniem i osobistymi nauczycielami, trudno było mówić o jakimś szczególnie pokładanym w jego decyzjach zaufaniu. 
— Myśl pozytywnie, większość z nas wyfrunie w ciągu kolejnego rocznika. Już nie ma Jamesa Hopecrafta, Nivan pomknął też siną w dal, Foma tak samo. Jeszcze za nami zatęsknicie — zauważyłam radośnie — bo po nas przyjdą jeszcze gorsze bachory — zakomunikowałam z nieukrywanym zadowoleniem, wierząc w naszą generację. Aż tak źli nie byliśmy.
— Które będą wnerwiać również panią profesor Williams w przyszłości — fuknął Mińsk, łapczywie zgarniając drugie cygaro z paczki Miśki, która jedynie skinęła głową. — Poza tym, siostry mamy się w końcu spodziewać w przyszłości? — Skrzywiłam się wyraźnie, potrząsając póki co głową.
— Jeden Miracles tutaj nie starczy? — spytałam ze zgrozą, planując po cichu wysłać Nibal gdzieś daleko. Może Aleraja? Valentine z ładnymi widokami? Nie, smoki bywają niebezpieczne. Hm, w razie czego zawsze zostawała Edenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis