niedziela, 2 września 2018

Karmimy raka [4]

Wzruszył ramionami, ciężko westchnął, jakby trzymał się niczym Atlas, czując napór reszty świata. Doskonale to na swój sposób rozumiałam, niby coś, niby nic, ale egzystencja leciała dalej, latka stukały, świeczki na torcie się klonowały i tak dalej, i tak dalej. 
— Żyję, to się chyba liczy. Jak ma być, dalej dręczę typy dachów, truję płuca i liczę się z brakiem jakiegokolwiek szacunku.  Jak to się mówi, byle do przodu. Swoją drogą, szybka prośba, byłabyś w stanie za tydzień popilnować mnie przy pełni? Strzyka mi w kościach, a dobrze się to nie zapowiada.
— Na pocieszenie, oni co najwyżej szanują tylko Connora i to wyłącznie dlatego, że po zamknięciu stołówki Pan Skrzacik jest ostatnią szansą na zdobycie pożywienia. No i jest pewność, że przynajmniej on nie będzie chciał ciebie otruć, co nie można powiedzieć o fasolce po bretońsku, którą podali w zeszły czwartek. Jestem prawie pewna, że przynajmniej ćwierć mojego rocznika wylądowała u pielęgniarza — podsumowałam, biorąc ostatniego bucha cudownego towaru Miśki. Tym razem powstrzymałam instynktowną chęć kaszlu, starając się nie zadławić dymem. 
— Z pełnią nie ma żadnego problemu, szepnij mi tylko gdzie i o której mam być — odparłam, wyrzucając na ziemie niedopałek i przydeptałam go wielokrotnie pantoflem. Ostrożności w kwestii ognia nigdy za wiele. Przeciągnęłam się leniwie, rozprostowując kości, które miałam wrażenie, że zastygły na kamień w czasie zebrania. W końcu i Mińsk wyszedł z pomieszczenia, z własnym papierosem, mamrocząc coś pod nosem, że to miała być elita narodów, a nie, na co przewróciłam oczami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis