To miejsce było zdecydowanie inne od tych, w których bywałam. Las z pozoru wyglądał tak samo jak ten w Szkocji, jednak był całkiem inny. Podczas, gdy drzewa u mnie były tylko roślinami tutaj wydawały się być czymś więcej. Podczas spaceru zrozumiałam, że one są żywe. Wśród ich szumu dolatywały do moich uszu ich ciche szepty. Lub może to szepty duchów ludzi, którzy zginęli w tym pięknym miejscu i teraz próbują się z niego wydostać, aby po raz ostatni ujrzeć swoich bliskich.
Wzdrygnęłam się na samą myśl i tym samym przyspieszyłam kroku. W kieszeni czułam złożony list, który był, miałam nadzieję, od mojego ojca, a także mógł być kluczem do odpowiedzi na pytania, które od lat tkwiły w mojej głowie. Pytań, na które nikt z “mojego” świata nie mógł udzielić mi odpowiedzi. Wkrótce wydostałam się z lasu. Widok, który ujrzałam przed sobą, zaparł mi dech w piersiach. Miasto było podobne, a zarazem inne niż te, które widziałam w tych wszystkich filmach science-fiction, które Amenadiel tak uwielbiał. “Ciekawe co z nimi”— pomyślałam.
W końcu, gdy “zniknęłam”, był środek nocy. Oznaczało to, że minie jeszcze kilka godzin, nim odkryją, że zniknęłam. Zadrżałam z zimna, a mój oddech zamieniał się w białe obłoczki. W moim świecie była też inna pora roku. Objęłam się ramionami, by zatrzymać jak najwięcej ciepła. Dotarłam na jakiś targ. Mnóstwo ludzi próbowało mi wcisnąć ciepłe ubranie, jednak ku zgrozie nie miałam pieniędzy. Zaczęłam wypytywać ludzi o Atlancką Wyższą Uczelnię. Większość patrzyła na mnie z pogardą, jakby to miejsce było znane wszystkim.
Część jednak do tego spojrzenia dołączała politowanie, zapewne widząc stan, w jakim się znajdowałam. W końcu ktoś wskazał mi drogę. Cicho podziękowałam i udałam we wskazanym kierunku. Robiło się coraz zimniej. Nie miałam pieniędzy na żaden bilet czy taksówkę, więc do wskazanego miejsca musiałam iść na piechotę. Droga nie była ani krótka, ani przyjemna. Po pierwsze wciąż padał śnieg z deszczem, a po drugie wciąż czułam ul w głowie. Tyle głosów. Nawet nie wiedziałam, które należą do ludzi, które do duchów.
Miasto było ogromne. Nieporównywalnie większe i głośniejsze niż to w którym mieszkałam w Szkocji. Cała przemoczona w końcu dotarłam do placówki. Była wspaniała. Ani Harvard, ani Oxford nie były tak piękne jak ona. Na dziedzińcu ujrzałam wysokiego blondyna, który zdawał się na coś czy kogoś czekać. Długie włosy związał, by zimny wiatr nie wpychał mu ich do oczu. Postanowiłam do niego podejść. Może coś wiedział.
— Prze... prze.. praszam —wyjąkałam, gdyż zęby szczękały mi z zimna.
Chłopak spojrzał w moją stronę. Zszokował go mój wygląd. Wiedziałam, że wyglądam biednie. Przygładziłam spódnicę i włosy. — Jestem... Em... Noah D’Artagnan.
Dygnęłam lekko, tak jak się uczyłam. Próbowałam się przy tym nie przewrócić. Czekałam na to, co odpowie ten nieznajomy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz