sobota, 12 maja 2018

Plotkarz Naczelny [2]

Ach, ptaszki ćwierkające w oddali, co za cudowne stworzenia, które zazwyczaj srały na dach mojej cudownej biblioteki. To było dziwne miejsce, wciąż zmieniające się w czasie ku rozpaczy tych bestii, chlubnie zwanej młodzieżą szkolną lub prościej studentami. Żacy z nich tacy byli, jak ze mnie jebana wróżka, ale miałem nadzieję, że w dupę sobie będą w stanie wsadzić te całe lata kucia bezsensownych formułek, poszukiwania jeszcze dzikszych kombinacji i działania na wariackich papierach, bo czym innym są te hormonalne banialuki o prawdziwej miłości czy zawzięta rywalizacja podszyta nutką romantyzmu.
To ostatnie stało się szczególnie aktywne w przeciągu ostatnich dni. Może to zbliżający się w końcu bal sprawiał, że obie dziewczęta jeszcze bardziej grały sobie wzajemnie na nerwach. Obie doskonale zdawały sobie sprawę ze swojej wartości i zamierzały sprzedać się za odpowiednią sumkę dorzuconego expa do prestiżu czy inne gówno, bo przecież najłatwiej było podnieść własny status społeczny wysoko cenionym politycznie mariażem. Z nich obie takie damy były, jak z koziej dupy trąba, ale musiałem przyznać, że przyjemnie było nieraz zawiesić oko na spoconych ciałach, które ocierały się wzajemnie o siebie, spierających się między sobą językach.
Czerwonowłosa była dzika jak ogień, którym władała. Nieujarzmiona, kąśliwa, w dużej mierze to ona próbowała tutaj udowodnić swoją wyższość, nie robiła tego ze względu na brak pewności siebie, a jedynie potrzebę dalszej satysfakcji. Widocznie szczególną radość sprawiało jej denerwowanie młodszej rywalki, podburzając wielkie ego. Hera nie poczuwała się do roli strażniczki domowego ogniska, wolała wzniecać bunty, upewniać się, że druga strona szybko znajdzie się od jej kontrolą, a to mogła osiągnąć tylko za pomocą wysublimowanych sztuczek opartych na sztuce kolekcjonowania informacji.
Cesarz świadkiem, że czasem zastanawiałem się, czy i mnie nie podłożono jakiejś pluskwy pod ubraniem, choć przecież ze względu na niematerialność mojego stanu powinno zaliczać się to do prac iście na miarę robót dla Herkulesa. 
Ach, widziałem ich wtedy w bibliotece pod osłoną nocy, gdzie tylko światło księżyca uświadamiało mi, co się właśnie tam rozgrywało na naszych oczach. Blondynka zdecydowanie nie lubiła poddawać się cudzej woli, tym bardziej osoby takiej jak Hera, więc z całą swoją zaciekłością zwyczajnie zapędziła kobietę do własnej pułapki. Unoszące się w trakcie ciężkiego dyszenia okrągłe piersi, uwolnione jakiś czas temu spod białej, mundurkowej koszuli. Jasnowłosa trzymała ręce Hery nad głową dziewczyny, wprawnie poruszając biodrami i ocierając się o ostatki materiału na jej biodrach. 

(Urwane, nieczytelne notatki. Zapis ponowiony wiele dni później.) 

To był jeden z najdziwniejszych spektakli oglądanych przeze mnie w nie-życiu, gdy usta obu kobiet ponownie spotkały się ze sobą, uciszając jedna drugą. W końcu co mogły sobie powiedzieć więcej, niż po prostu pokazać te trawiącą je czystą, nieukierunkowaną w żaden sposób nienawiść, której nie były w stanie się pozbyć? Chyba właśnie dlatego te spotkania zawsze były nagłe. Krótkie. Trwające jedynie kilka urwanych chwil. Kurwiły na siebie przed spotkaniem, kurwiły się ze sobą w trakcie, a potem ponownie wracały do pierwszej czynności, tylko już po. Może to wina źle zaplecionego warkocza, jednego "Kocham cię", które uleciało niewiadomo z czyich ust, a może zwyczajnie nadchodzącego przyjazdu Cesarza, że ta biblioteka powoli stawała się coraz cichsza. Zabawne, zupełnie jak ten niespełniony Wróżbita. 
Och, Varen i Vincent byli naprawdę prości do rozgryzienia. Nie było tam dzikiej nienawiści krążącej między większością par w tym rzekomym przybytku edukacji (w rzeczywistości skrajnym burdelu) czy wielkiej namiętności. Proste zaczęcie od przyjaźni, prosty koniec w tej przyjaźni, gdzie dotyk mieszał się już między wyobraźnią a rzeczywistością. Najzabawniejszym momentem tygodnia stało się obserwowanie jak Hera i Vanilia wzajemnie próbują rozgryźć serca wymarzonych panów, gdy wspomniana dwójka głównie zajmowała się sobą. W jakiś sposób znajdowałem za urocze, te karciane, nieco szemrane co prawda, karty, które wskazywały kolejne nuty wygrywane na gitarze niższego z chłopaków. Czasem wspominałem kły zatapiające się w zakrywanej szalikiem szyi, innym razem celebrowałem się widokiem palców zanurzonych w długich, nawet jak na standardy typu hopecrafwskie, kosmykach włosów. 
Obrzydliwa miłość kwitła w powietrzu, a ja mogłem tylko się temu przyglądać, gdy Mińsk zarzucił kolejną stertę papierów na biurko podopiecznego, jego nowej, ekskluzywnej sekretarki. 
Ech, co to były za czasy, gdy pedofilowi wypłacano całkiem ładną, dyrektorską pensję i jeszcze obdarowywano pijaka zaszczytnym tytułem wybitnego pedagoga. Już prędzej uwierzyłbym, że laska od zielarstwa w rzeczywistości ma w swoim sercu resztkę ciepła dla jakiegokolwiek stworzenia na tym świecie oprócz niej samej. 
W sumie to był chyba najczystszy związek Oakley`a, w których do tej pory go widywałem. Może dlatego, że wcale się jeszcze nie rozpoczął. Dużo roboty, jeszcze więcej przekomarzań, głównie dotyczących wyciągania Mińska z zmyślenia o jego postępującym alkoholizmie i z nagła rozpoczętym odwyku. Rozmowy z troglodytą wydawały się wystarczającą ucieczką, ale nie spodziewałbym się, że to on zacznie przekonywać element młodszego pokolenia, że warto jest próbować. Uczyć się. Wyrabiać kontakty. Że będzie opiekuńczo (choć żaden z nich nigdy tego nie przyzna) kłaść ręce na ramieniu chłopca, gdy ten będzie pochylał się nad szczególnie zawiłą kaligrafią, a w powietrzu będzie wisiał trudny temat. Jeden z wielu, bo rozmawiali o wszystkim. O pieprzeniu się po kątach i meblach (w tym nawet tych dyrektorskich). O uczniach, o nauczycielach. O ostatnich podbojach Hopecrafta, o parze number uno na tych ziemiach, czyli zawiłej dexomie oraz nawet powodowi, dla którego nie ma salki informatycznej (jeszcze, kolejny dowód, że coś musiało być na rzeczy, skoro Mińsk zlecił budowę po jednej prośbie bachora). 
Dzieciak pojawiał się coraz częściej w gabinecie. Listy, rachunki, sprawozdania. Zawsze było coś do zrobienia. Ręka nigdy nie opuszczała bezpiecznych okolic ramion, nigdy nie przenosiła się na spięte mięśnie brzucha czy podatne na dotyk plecy, Mińsk tym razem wyjątkowo trzymał się w swojej seksualnej wstrzemięźliwości. 
Nawet nie wiedziałem, czy Oakley to dostrzega. Nie był głupi, fakt, ale w chmarze spraw codziennych łatwo było przegapić nieco łagodniejszy głos Mińska. Mniej kąśliwy, choć nadal niebezpieczny. Bardziej opiekuńcze krążenie, wypytywanie nauczycieli o postępy, propozycje związane z rozwojem, bo jakiś stary kolega z akademii ma ciekawy staż informatyczny u siebie w firmie. Miliony możliwości, jeszcze więcej pytań.
Póki co - Nivan nie pytał, chyba wiedział, że nie uzyska odpowiedzi albo wcale tego nie chciał. Mińsk trzymał się na dystans, jedynie czasem, oczy jakoś błyszczały niebezpiecznie, jak wtedy, gdy w sekretariacie siedziała Estrell z tym rozbrajająco pogodnym uśmiechem, ale potem usta milkły, spojrzenie tężało, dłonie się rozluźniały, lewa ręka opuszczała prawe ramię chłopca, a jej właściciel uciekał z gabinetu pod pretekstem ważniejszych spraw do roboty, niż ogarnianiem smarkaterii. 
Czasem myślałem, że to najczyściejszy związek (bo to jednak był związek, bo prostu na innych zasadach, innej materii, której oni nie potrzebowali omawiać, bo niepisemne porozumienie wytworzyło się samoczynnie). 
Ale potem przez drzwi biblioteki wchodził kolejny raz ten Kurdupel i wiedziałem, że muszę oderwać się od starannych zapisków na poczet swobodnej rozmowy z profesorem Nibyłowskim. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis