Och, przerwano mi poprzednim razem, ponownie próbując mnie wygonić. Moja biblioteka. Nie oddam. Co prawda, to prawda, że czułem się jak pies ogrodnika, ale te książki były ostatnią ostoją właściwych, klasycznych wartości, które pozostały w tej szkole. Oakley zdążył ochrzcić dyrektorskie biurko i widziałem ten piekielny błysk w oku, który wyraźnie sugerował, że szuja szukała okazji do zaliczenia na moim terenie.
Co najwyżej mogłem mu wsadzić mój widmowy palec w dupę, ale w obawie o złapanie mentalnej choroby wenerycznej odmówiłem sobie tej wątpliwej przyjemności. Zresztą dzieciak i tak pewnie ma wszy. Co prawda sprzątaczki zawsze wypowiadały się pozytywnie o prześcieradłach z pokoju jego i Złotego Chłopca (Gienka, zobacz, te bachory z jedenastki znowu nam mlekiem pobrudziły prześcieradła, co to jest to białe, że tak cholernie słabo się spiera?!), w porównaniu z innymi pokojami, te bez zanieczyszczeń w postaci bomby biologicznej zdawały się dla pań sprzątających być rajem na ziemi.
Chociaż pewien związek z tym mogły mieć resztki prochów czy zioła, które ktoś podstawiał raz w tygodniu personelowi pod drzwiami. Ciekawe kto. Żodyn ni wie.
W sumie samego Oakleya jeszcze mogłem przeżyć. Prawdziwa bitwa pojawiała się na horyzoncie, gdy w jednym pomieszczeniu zamknęło się labradora (Hopecraft), mopsa z ADH (Oakley) i podróbkę królewskiej chichuachuy (Nanette, ona jeszcze zasługiwała na poprawne nazewnictwo). Wtedy rozpoczynał się podrobiony kult starożytnych bóstw, normalnie czarna magia i zebranie tajemniczej sekty, w której przelewało się krew dziewic w celu zaspokojenia głównego demona. Problem polegał jeszcze tylko na tym, że dziewic w tej szkole nie widziało się od upłynięcia dwóch dni od początku roku i przybycia świeżej krwi. Metaforycznie można było powiedzieć również, że James H. nie bardzo się na demona też nadawał, rumieniąc się na widok odsłoniętych kostek. Nadal nie byłem pewien, gdzie znajdowało się miejsce tego człowieka. Moja proponowana lista zaczynała się od pobliskiego cmentarza z bardzo ładnym grobem, który szukał właściciela i kończyła się na alfonsie, sądząc po ilości osób, które staruszek umiał okręcić sobie wokół penisa.
Ale, ale, to nie o nich zamierzałem mówić tym razem, moi drodzy uczniowie. Nie ciekawiła was historie powstania tej pierdolonej altanki w lesie? Jakim cudem się pojawiła, skoro tereny koło Atlanty były niegdyś niezamieszkane i nikt z mieszkańców dalekich wiosek nie był na tyle głupi, żeby się zapuszczać w leśną gęstwinę?
Mówili, że najpierw był tu las. Potem przyszli ludzie z północy. I pojawiły się potwory. W takich momentach dziecko, słyszące bajkę po raz pierwszy, zazwyczaj pytało czy potwory też przyszły z północy. Albo z południa. Zachodu, wschodu, innego wsiorybstwa. Wiedźma, która ją mi opowiadała, też tylko zmrużyła oczy i łagodnym głosem wyjaśniła, że potwory znikąd nie przyszły. Wtedy tego nie rozumiałem.
A potem ludzie wycieli las i wszystko, co w nim było, pod budowę nowego, wspaniałego miasta. Drzewo Życia patrzyło smutnie, jak każde jego dziecko umiera pod ostrzem topora czy źle zaostrzonej siekiery. Obrosłe mchem bale drewna staczały się w dół ociosanych ludzką ręką zbocz. Miasto miało być silne, piękne, cudowne. Tylko w czasie pełni księżyca przetaczała się przez nie fala krwi.
I wtedy ludzie odkryli, że las żył. I on w końcu odebrał, co jego.
Resztę pominę milczeniem, bo dalsze losy tej historii czas zatarł na tyle mocno, żebym nie chciał się trudzić wprowadzaniem was w dalszą, trudną politykę ówczesnego osadnictwa, ale chodziło przede wszystkim o potwory. Mówili, że miejsce będzie ich pamiętać. Że nie pozwoli zbliżyć im się na krok. Wtedy w lesie pojawiła się altanka, sanktuarium leśne, jakby to miło nazwać.
Chyba dlatego tak bardzo byłem zdziwiony, dlaczego ten pierdolony kasztan wszystko zepsuł. Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że robi coś złego. Ani nawet, że mężczyzna miał jakiś konkretny cel w tym ukryty, zwyczajnie poprosił o pozornie normalną prośbę, zasadzenie jednego, durnego nasionka z powrotem w ziemi, do której przecież należał, prawda?
Kasztan rósł. Drzewo Życia zaczęło umierać od korzeni, nazwali to teraz Wielkim Drzewem, w końcu obecni mieszkańcy dawno zapomnieli o swoich przodkach, nękających ich tyranach, z pod których jarzma zostali wyzwoleni przez leśne stworzenia.
Potwory powrócą, już to zrobiły, zegar zaczął tykać, a ja mogłem jedynie oczekiwać na wyborny, krwisty spektakl. Łapy i pazury, pazury i kły, kły i łapy, raz-dwa-trzy!
Ale oni to to zawsze mieszają, robiąc problemy tam, gdzie nie trzeba. O na przykład teraz, mogłem idealnie dojrzeć z miejsca mojego drobnego posiedzenia z odpowiednią literaturą na konkretnym poziomie, nie te mińskowe banialuki, kłótnię pewnego dziwnego trójkąta. Zaiste, dziwnym musiał być związek trzech osób, których istnienie zostało nierozerwalnie związane ze sobą w momencie spotkania.
Póki co żadne z nich nie wiedziało jak-i-dlaczego, zostali uwikłani w okrutną, polityczną gierkę z przeznaczeniem wbrew ich woli. Rozmawiając z moim kumplem w Akademii Królewskiej, otrzymałem tylko stosowne przypuszczenia, że zgodnie z moimi opisami naprawdę są podobni. Dziewczyna o jasnych włosach, chłopak o jasnych włosach, chłopak o czarnych włosach. Ta sama kombinacja, nawet podobna ilość pigmentu, pozostawał tylko niezręczny posmak w ustach, czy naprawdę los lubił drwić sobie z ludzi w taki sposób.
Anonim święcie wierzyła, że jeżeli ona nie była w stanie do czegoś dojść, zrobi to jej młodsza latorośl. Pierwsza była zbyt pragmatyczna, druga za dobra, trzecia zbyt irytująca, czwarta za słaba, a ta kolejna mimo początkowo dobrej aury powoli stawała się kolejnym utraconym, nieudanym projektem.
Anonim nie zwykła ponosić porażek, przecież nie powinna, ale czasem siedząc samotnie zakopana w stosie papierów, spoglądając na stojące przed nią, wyprostowane jak napięta zbytnio struna, dziecko z otwartą klatką w miejscu serca, myślała ile to zwycięstwo jest warte. Chyba dowie się, gdy nadejdzie?
Ach, ale wracając do naszej samorządowej trójki, to była bardzo głośna dyskusja. Szalenie, sądząc po kolejnym razie, gdy wątłe ciało uderzyło o drzwi, oburzonych okrzykach ze strony obu, już teraz, mężczyzn. Tłumaczyli, że chcą pomóc, ale nie mogą tego zrobić, jeżeli niczego nie wiedzą. Że ona przecież nigdy niczego im nie mówi, więc nie wiedzą, co robić.
I nawet jeżeli przez momentu blade usta otwierały się nie do bezgłośnego krzyku, tylko wołania o pomoc, to wspomnienie brudnych, parzących dłoni na gardle skutecznie ucinał wszystkie dźwięki, które mogły się wydobyć z gardła. Nawet nie miały kłów, to było gdzieś dalej, wcześniej, głębiej, ze świadomością, że przecież na tamtym piętrze to nie byłoby nic dziwnego, więc komu i co chciałaby powiedzieć, skoro wszyscy przeszli przez to samo.
Davon zacisnął dłoń na pomiętej koszuli od mundurka, Hopecraft zdawał się dostać wylewu, bo czerwień jego twarzy dorównywała barwie dojrzałych pomidorów hodowanych w szkolnej szklarni. Obaj panowie powiedzieli coś, czego nie byłem w stanie dosłyszeć, ale kobieta tylko odwróciła wzrok, co wydawało się ich rozzłościć jeszcze bardziej. Ręce właściwie same ją podniosły, potrząsnęły, tylko oczy nadal pozostawały puste. Może nawet pojawiły się jakieś gorączkowe szepty przekazywane z ust do ust, gdy umykały mi kolejne zadowolone pomruki, gdy krąg zaciskał się wokół stolika, nawet jeżeli nie doszło do niczego szczególnego. Tylko dłoń na biodrze zaciśnięta zbyt mocno, trudna położona na ramieniu, każda należąca do innego chłopaka. I błysk w oczach, gdy każdy z nich wiedział, ale bał się wyjaśnić reszcie, że nie ma czego się bać. Do tego ich przecież stworzono, żeby w końcu w którymś z wcieleń mogli być wszyscy razem.
Patrząc na to wątpiłem w słuszność bycia Davona z tym Walshem. Walsh to dobry chłopak, Davon to dobry gracz, te rzeczy nie zawsze muszą iść w parze, choć dogadywali się, to przeznaczenie wyglądało wygrywać tę bitwę po raz kolejny. Nawet już odechciało mi się obstawiać zakładów na to, z kim Hopecraft spędzi następną szkolną orgię, przez uczniów chlubnie tytułowaną impreza stulecia u Ivensownej. A w rzeczywistości miałem świadomość, że Hopecraft jest za stary na to wszystko, żeby jeszcze raz otwierać swoje serce, żeby pozwalać to zrobić takiej szmacie jak O`Hare czy dupkowi jak Oakley. A potem sobie przypomniałem, że przecież już gdzieś widziałem jego twarz. Że te podręczniki do historii potrafią bardzo dużo powiedzieć, że nie da się wymazać kogoś tak starego z pamięci wszystkich uczonych.
Ale jeszcze dzisiaj nie o tym, wciąż mamy kilka rubryk do wypełnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz