Życie leciało do przodu, a ja ginęłam w pracy, którą sama na siebie nakładałam. Tysiące prac z alchemii, coraz więcej eksperymentów z zielarstwa, stresu, którym bardzo możliwe kamuflowałam wszelki smutek, złość i irytację, bo przecież to wszystko runęło również przeze mnie, sama mu na to pozwalałam, mimo ostrzeżeń Renee i innych osób. Liczyłam jak dziecko na księcia na białym koniu.
I po prostu się przeliczyłam.
Kolejny dzień spędzałam w szklarni, pośród kwiatów niebezpiecznych i tych bardziej, bo w sumie to te potrafiły być najciekawsze, chociaż oczywiście znajdywały się nudne wyjątki, które i może zjadały ogromne zwierzęta, ale tylko tyle miały do zaoferowania, bo ani tkanki czy komórki, a nawet i samo DNA ciekawe w nich nie było. Siedziałam przy mikroskopie, kręcąc pokrętłami, przyglądając się budowie komórek, bo doskonale wiedziałam, że kiedyś uda mi się coś znaleźć. Kiedyś, bo znowu nie widziałam kompletnie nic, nie mogłam się skupić, ręce drżały przy przygotowywaniu próbek, przez co pęcherzyki powietrza dostawały się pomiędzy szkło, skutkując tylko ich nieczytelnością. Westchnęłam ciężko, odchylając się na stołku i nawet nie zauważyłam, gdy czyjeś ręce nagle mnie objęły, gdy czyjś głos zaczął szeptać słodkie przeprosiny do ucha i gdy długie włosy zaczęły łaskotać mnie w szyję.
— Cześć Renee — mruknęłam cicho już łamiącym się głosem, bo przecież doskonale wiedziałam, o co chodziło.
Wszyscy wiedzieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz