Wakacje? Ciężko to nazwać wakacjami. Czy wypoczęłam? Praktycznie wcale. Atak Fomy? Tuż przed egzaminami, gwałtowny, nikt się nie spodziewał, bo nie było nawet czynników wskazujących, że się zbliża. Po prostu. Ja? Zestresowana, zmartwiona i roztrzęsiona, bo przecież, choć wtedy dosyć mała, pamiętałam mniej więcej, jak wyglądało to poprzednio. W końcu miałam nawet pamiątkę, czyż nie?
W domu sytuację ratował tylko Dexter, powiew świeżego powietrza, czegoś nowego, który rozruszał naszą mamę, Annę Przewalską (Annushkę, ale woli Anię, Annę, byleby nie to imię służące do tortur cudzych uszu, jak sama mówiła, choć tu się z nią nie zgadzałam), która zamiast zamartwiać się o dosyć nieświadomego Fomę, miała pretekst do odfrunięcia myślami. Więc zarzucała biednego chłopaka albumami, herbatą i ciasteczkami (oczywiście z grzeczności nie odmawiał). Ah, no i oczywiście zdaniami typu "ależ ty wyrosłeś, ładny chłopak się z ciebie zrobił, Marigold ma czym się pochwalić!”.
Powrót do szkoły? Cudowny, wyczekany, bo trzy miesiące martwienia się to zdecydowanie za dużo. Dlatego tak przyjemnie było związać włosy w wysoką kitkę (już nie warkoczyki!), założyć nową sukienkę, skorzystać z nowej szminki, byleby tylko się wyrwać, uciec myślami do przodu, do spotkań z ukochanymi osobami.
I może dlatego doskonale wiedziałam, gdzie skierować swoje kroki, gdy jednej z tych person nie zauważyłam w tłumie witających się uczniów. A dźwięki z sali muzycznej tylko utwierdziły mnie w moim przekonaniu.
A następnie zostałam porwana przez ukochane ramiona, śmiech i radość, rzeczy, których brakowało mi przez te kilka miesięcy.
— Cześć, Niv. Kiedy zabierasz mnie do klubu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz