Zapięłam pomarańczową bluzę, rozglądając się za znajomymi twarzami i odruchowo sięgnęłam do włosów, żeby je poprawić. Całkowicie zapomniałam, że po skróceniu ich przez Joce musiałam je spinać do tyłu, więc mi nic nie opadało na twarz. Cóż, nadal się nie przyzwyczaiłam.
Lawirowałam pomiędzy tłumem, wyłapując pierwszy rocznik oraz co ciekawsze nabytki, ale starszych jak na razie brak. Nic. Null. Zero. Nawet wyrośniętego Dextera czy Reski nie widziałam, a ich trudno było przeoczyć. Przy okazji szukałam Heather, której jednoroczna przerwa mnie zastanawiała i się szczerze martwiłam, przypominawszy sobie niemrawą minę Davona i podenerwowanego Hopecrafta.
Kiedy już miałam podenerwowana spojrzeć na linie, ktoś chwycił mnie za dłoń i obrócił przodem do siebie, przez co pisnęłam zaskoczona, mając już gdzieś z tyłu głowy wyzwiska, ale zaraz zniknęły po pierwszym, przelotnym, niezbyt dokładnym rzucie oka na mojego oprawcę. Niezbyt dokładnym i przelotnym, ponieważ zostałam przyciągnięta i zamknięta w szczelnym, mocnym uścisku, ale tyle starczyło.
— Osz w mordę! — wydałam z siebie zduszony okrzyk, nie wierząc własnym oczom i odsuwając się, odchyliłam głowę, żeby przyjrzeć się lepiej osobnikowi. — James! — Krzyknęłam na cały dziedziniec rozpromieniona, zastanawiając się, czy najpierw mu przyłożyć, ochrzanić czy przytulić, ale to były tylko szybkie, nieprecyzyjne myśli w tłumie tysiąca innych, więc rzuciłam mu sie na szyję ze śmiechem, mamrocząc, że tęskniłam, że go zabiję, że dlaczego nie odpisywał, że go zabiję i bardzo, bardzo tęskniłam, i prawdopodobnie nie puszczę.
— Co ty tutaj właściwie robisz? — spytałam, w końcu nieco się uspokajając, ale nadal byłam na nim uwieszona i szczerzyłam się szeroko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz