piątek, 2 lutego 2018

Odrodzenie mocy [1]

Mówią, że z nastoletnich miłości szybko się wyrasta, że mijają w mgnieniu oka, że z miesiąca na miesiąc, ludzie są w stanie znaleźć sobie nowe obiekty zainteresowania. Że to wszystko odchodzi i przychodzi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a my robimy to wszystko dlatego, że potrzebujemy atencji i jakiejś tam złudnej nadziei, że złapiemy życie i miłość, jak byka za rogi i pomkniemy gdzieś w nieznane, z radością na pysku i motylami w brzuchu.
A ja w sumie gniłem w tej „krótkotrwałej” pierwszej, nastoletniej miłości od około półtora roku i nie zbierało się na to, żeby przeklęte niebieskie oczyska zmyły się z mojej głowy na dobre i zostawiły mnie w spokoju, chociaż tak właściwie bardzo bym tego chciał, bo przynajmniej pewien aspekt mojego życia stałby się łatwiejszy. W jakimś tam stopniu, ale jednak.
Jak na początku czułem czystą irytację, nienawiść, gniew na cały świat, bo jak to, on, jak on śmiał mnie opuścić, jak śmiał wyjechać bez słowa, zniknąć, zostawić mnie samego z pokiereszowanym sercem, łzami w oczach i pianą na ustach. Jak śmiał wyjść z tego przeklętego pokoju i nigdy nie wrócić, nawet pierdolonego listu nie raczył wysłać.
A potem cała ta agresja i nastoletni bunt zmienił się w czyste rozczarowanie i piekielny smutek, pewnego rodzaju pustkę, bo było tyle niewypowiedzianych słów, tyle niedokończonych tematów, tyle rzeczy, które powinniśmy sobie wyjaśnić, które ja powinienem mu wyjaśnić. Tyle głupot, którymi chciałem się z nim podzielić i tyle gestów, które chciałem z nim wymienić.
I chyba już nigdy sobie wszystkiego nie powiemy i chyba już zawsze zostaniemy w dziwnej kropce, w miejscu bez wyjścia, bo wyglądało na to, że nawet nie zdobędziemy okazji na rzucenie wszystkim prosto w twarz drugiej osoby. Bo dalej się nie odzywał, bo Pel też nic nie wiedziała, bo ja sam zaczynałem wątpić w to, czy w ogóle tu wróci.
Czy w ogóle o nas, o mnie, pamięta, czy może znalazł już sobie wianuszek nowych znajomych w jakiejś zupełnie innej szkole, innym krajoświecie, innym miejscu, gdzie dostępu nie miałem? Łapał towarzystwo łatwo, z istnie irytującą prostotą, wystarczyło pstryknięcie, machnięcie biodrami, zarzucenie białym włosem, czy porozumiewawcze i jakże atrakcyjne puszczenie oczka, a większość już nabijała się na haczyk, jakim była jego osoba i wtedy wyjścia już za bardzo nie było. Tonąłeś. Długo, boleśnie, w błękitnych wodach, dławiłeś się jego pewnością siebie i tym wrodzonym chamstwem, wredotą, z którą było mu niezwykle do twarzy i gniłeś w jego objęciach, bo nie miałeś siły się wyrwać. Nawet nie chciałeś.
I tak oto wpadłem ja, w największą i najgorszą zasadzkę tego świata, powoli opływany przez morskie fale, powoli porywany, zanurzany, a ponad powierzchnią zostawała już tylko głowa, chociaż do jej zaginięcia pod lustrem za dużo nie brakowało.
Jednak danie się zalewać żółci i rozrywanie myśli zaczynało porządnie mi doskwierać i poważnie psuło na dłuższą metę i chociaż to wszystko dalej się tliło, to trzeba było zacisnąć zęby, ścisnąć poślady i popędzić dalej, bo stanie w miejscu nikomu nigdy nie wychodziło na dobre. Więc ruszyłem, z podniesionym ogonem, poobijanymi żebrami i kwitnącymi kwiatami.
A chyba najlepszym ogrodnikiem na kampusie była Pel, która w czasie wakacji z niezwykłą łatwością okiełznała pnącza, które morderczo zawijały się wokół trzewi, zaciskały na gardle. Opanowała rozrost pasożytniczych kwiatów, szukających ucieczki przez usta. Zatrzymała ciernie. A to wszystko przez chwilę spędzoną w dobrym miejscu, z dobrymi ludźmi i uśmiechem na twarzy.
Dlatego teraz wypatrywałem jej na dziedzińcu, bo coś długo się nie pojawiała, a ja naprawdę chciałem rzucić jej się na szyję, wyprzytulać ją i spytać, kiedy powtórka z rozrywki, bo Azyl był niesamowity.
— Przepraszam, Aurel. Tak bardzo cię przepraszam. — Padło nagle, niespodziewanie, znikąd. Z prawej strony, szybkim, rozedrganym głosem. Znajomym głosem, kochanym głosem, ulubionym głosem, na, którego dźwięk wszystko zwalniało, nie licząc pulsu, który zaczynał zapieprzać jak dziki.
Mieszane uczucia, bo czarne włosy nie pasowały mi do całokształtu, zmyliły, zrzuciły z toku rozumowania, bo nagle zmyły wszystkie moje przypuszczenia i myśl, że ktoś właśnie mnie wystalkował i robił sobie jaja, szybko przemknęła przez moją głowę.
A potem wystarczyło tylko zerknięcie nieco niżej, w oczy, w dwa chalcedony, które po chwili skierowały się ku ziemi, doprowadzając mnie tym samym do szału, bo ty idioto, tak bardzo za nimi tęskniłem, tak bardzo za tobą tęskniłem, tak bardzo chciałem cieszyć się twoim widokiem. 
Teraz wręcz raził w oczy, przykuwał uwagę jeszcze bardziej, błyszczał, bo błękitne tęczówki pięknie wybijały się na tle białej skóry i ciemnych, bardzo ciemnych włosów. Nie zginie już w zimowym krajobrazie jak wtedy, tego dnia, tego pierwszego dnia.
— Do twarzy ci w czerni, Alexandrze — odparłem jedynie, z drżącym głosem, uśmiechem malującym się na suchych ustach. Serce zabiło mocniej po wypowiedzeniu pełnego imienia, bo tego potrzebowałem, dla upewnienia, że to on. Bo dawno nie słyszałem tego dźwięcznego mienia, bo stało się dziwnym tematem tabu na ten rok.
I wtedy byłem już pewien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis