Walentynki. Dzień zakochanych, gdzie większość populacji płacze żałośnie nad swoim losem, niektórzy spędzają przyjemne chwile z drugą połówką, a co mądrzejsi (w tym i ja) polują na przeceny bombonierek, czekoladek, wafelków i ładnych kwiatków, żeby móc się objeść za wszystkie czasy i poprawić samopoczucie. W końcu dzień miłości nie nakazuje okazywania uczuć, tylko innym istotom, dlatego najczęściej kochałem samego siebie, a to gorącą kąpielą, a to dobrym jedzeniem, a ciekawym filmem, a najlepiej wszystko połączone.
Jednak w tym roku, jako że trafiłem do nowej szkoły, powiedziałem sobie, że oprócz samego siebie, ukocham też kogo innego, może przy okazji zapoznam ciekawą osóbkę, a tutejsza zabawa integracyjna zapowiadała się szampańsko.
Dlatego bez wahania zapisałem się na listę chętnych, a w dzień zauroczonych ruszyłem jak Fangio ku rozpisce, starając się przy okazji nie porozjeżdżać ludzi.
Miałem tylko nadzieję, że nie trafię na zgryźliwą gówniarę, której celem wieczoru będzie doszczętne zrujnowanie mnie psychicznie ze względu na mój wspomagacz w życiu codziennym.
Sofia Taule.
Nic, a nic nie mówiło mi to mienie, nie znałem nikogo, no, nie licząc Fomy, który to bardzo miły i kulturalny, dokładnie oprowadził mnie po kampusie, a jego gafy niezwykle mnie urzekały.
— Przepraszam, wie pani może, kto to Sofia Taule? — spytałem pierwszą lepszą napotkaną dziewczynę. Brązowe, długie włosy, równie czekoladowe oczęta i naprawdę, ale to naprawdę urokliwa i ładna buzia.
Zacisnąłem mocniej palce na różowawej kartce, gdzieniegdzie (częściej gdzie) poplamionej odbitkami spodu kubka, kawą, czymkolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz