No i upierdliwe afrodyzjaki, które na dobre rozruszały tutejsze towarzystwo, czekałem tylko, a dyrektor zaostrzy zasady, bo królików było tutaj aż nadzbyt, a moje mieszkanko obok pokoju samorządu, gdzie przebywały pewne dwa bardzo zainteresowane sobą nawzajem osobniki, było w tym momencie prawdziwą udręką.
Dlatego by nie przyprawiać się o niepotrzebne wyobrażenia i migreny, postanowiłem rozruszać się na placu szkoły, bo coś średnio mi się to wszystko widziało.
W tym właśnie momencie, gdy przez głowę przemknęła mi kolejna myśl i kolejny pomysł na mniejszy lub większy poemacik, zaliczyłem spektakularną kraksę z potężnym turem, brązowowłosym strażnikiem odżywek, którego kudły nabierały różowawego refleksu tylko, gdy złapały odrobinę światła słonecznego. Runął jak długi, podniósł się do siadu i spojrzał na mnie ździebko wybity.
— Nic ci nie jest? — spytał nagle, na co zostało mi tylko unieść delikatnie brwi i uśmiechnąć się z odrobiną zmartwienia.
— Chyba raczej to ty powinieneś usłyszeć to pytanie — odparłem, obracając się w stronę chłopaka. — Żyjesz jakoś? Przepraszam, nieco się zamyśliłem, naprawdę. — Niemrawy śmiech z mojej strony, nieco zagubiony uśmiech i przetarcie karku.
Byle nie postanowił poprzestawiać mi szprych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz