czwartek, 1 lutego 2018

Czarownicy pies [4]

Odziedziczyłem to chyba po matce. Tę całą ciszę, zamykającą człowieka przed światem zewnętrznym, realnym. To milczenie, gdy powinno się wręcz wymiotować słowami, do wyplucia trzewi, do zrzucenia z siebie całego balastu. Też nie mówiła. Też jedynie pusto wpatrywała się w ojca, z goryczą w oczach i tym dziwnym wyrazem twarzy, którego określić nie byłem w stanie.
Dużo wtedy pisała. Najczęściej na framudze drzwi prowadzących do kuchni. Gdzieś obok żyrafy nabazgranej markerem albo przy wydrapanym nożem kuchennym listku.
— Patrz, przyniosłam tu te kartki. Też to zrobiłeś? Słuchaj, możesz mi też nie odpowiadać, a ja mogę sobie też pójść i z tobą nie rozmawiać. Nawet nie masz ze mną lekcji. Ja chcę ci pomóc. I wiem, że to jest dziwne, jeżeli przychodzi od uczennicy, ale umówmy się, osobą, która bardziej tu potrzebuje pomocy jesteś ty. I teraz już mi nie zaprzeczysz, tak jak mogłeś do tej pory. Po prostu powiedz. Nie bój się mówić. Nie będę cię oceniać, przecież nic ci nie zrobię, cokolwiek się stało, działo, nie pójdę tego powiedzieć Mińskowi. A gadanie pomaga przetrawić, przejść przez pewne... rzeczy. Proszę, daj mi pomóc. — Nie liczyłem na taki wywód, nawet nie śmiałem pomyśleć, że ktoś byłby w stanie tak bardzo wygadać się o mojej osobie, o tym, co widzi, co o tym myśli.
Ponownie tysiąc myśli przebiegających przez głowę jak stado koni. Ponownie huk rozbijanych naczyń. Ponownie krew rozlewająca się po śnieżnobiałym puchu i sierści, mimo że było lato, a słońce w czystej postaci sterczało właśnie nad warczącym i skamlącym zwierzęciem.
Chociaż, nie, nie ponownie, bo przecież słońce już od dawna zachodziło, z dala ode mnie.
Otworzyłem suche, spierzchnięte usta, chcąc coś z siebie wydusić, tak, nie, przepraszam, dziękuję, cokolwiek, cokolwiek, byle nie zostawić dziewczyny z pustymi rękami, bo dawała wszystko, co mogła. Chciała pomóc. Wyciągała dłoń.
Dłoń, której i tak nawet nie byłem w stanie musnąć koniuszkami palców.
Zamknąłem je, by po chwili, zaraz po odwróceniu się w stronę dziewczyny ponownie je rozewrzeć.

— Remus.

Zamarłem. W szoku, dość porządnym, paraliżującym, odbierającym możliwość swobodnego trawienia i przetwarzania informacji. Naprawdę, spodziewałem się wszystkiego, ale nie fioletowowłosej zmory, której jak bardzo bym nie kochał, tak teraz jej obecność nie była mi na rękę. Nawet bardzo.
Stojąca dotąd w progu kobieta zdecydowała się wreszcie wparować w głąb sali, wolnym, nie tak luźnym, jak dawniej, krokiem. Więc i ja w końcu zebrałem się na ruszenie z miejsca i skierowałem swoje kroki w jej kierunku, by na koniec, wbrew jej oczekiwaniu, wyminąć ją i ruszyć w stronę drzwi.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, co nie było do końca zwykłym powiedzeniem, zamknęły się tuż przed moim nosem i zakluczyły.
— Jesteś bezczelny — stwierdziła krótko Rowena, tak, moja jedyna Rowena, a ja wręcz mogłem wyczuć ten jad, w który ociekała pełna wyrzutu kwestia. Ton pełen oburzenia? Jak zawsze. Od dawna nie słyszałem innego z jej ust.
— Mówisz to tak, jakbyś o tym nie wiedziała — mruknąłem cicho, parskając przy okazji śmiechem. Dość wymuszonym, ale jednak. Dłoń zadrżała.
— Miałam nadzieję, że chociaż odrobinę wydoroślałeś, ale jak widzę Duś-Duś dalej jest bardzo aktualne. — Ciarki na dźwięk dawnego przezwiska. Kochanego przezwiska.
— Chociaż ją wypuść.
— Nie licz na to, potrzebuję świadka i wykonawcy. — W jej głosie dało się usłyszeć śmiech, a stojąca gdzieś tam uczennica zaśmierdziała niepokojem w czystej postaci. — Rowena Tate, nie masz co się martwić, skarbeńku, to tylko brzmi źle. — Dźwięczny chichot wypełnił salę, a ja jedynie pokręciłem głową. Tak, kobita była w swoim żywiole.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis