Beznadziejne usprawiedliwianie się i udawanie, że to wszystko było zamierzone. Że wszystko było w jak najlepszym stanie, a ja wcale nie zaczynam gubić się w świecie rzeczywistym. Że wcale nie spędziłem wakacji, leżąc bez ruchu na swoim materacu, bo łóżka nigdy nie chciało mi się kupować, zakładanie pościeli to za dużo zachodu, a koc to trzeba prać, a ja czasu nie mam. Kuchnio—salono—sypialnia tonęła w niedokończonych rysunkach, chandra nie chciała puścić się kostek, a ja zaczynałem już szukać miejsc, w które mógłbym wbić igłę, sięgając do przestrzeni między palcami u stóp, bo reszta się nie nadawała, a ciągle było mało.
Nawet opatrunków po pełniach nie chciało mi się zmieniać, a doskonale wiedziałem, że rozorałem sobie ostatnio plecy. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że znajdowałem się już w początkowej fazie rozkładu organizmu, bo nie było opcji, żeby to wszystko nie odbiło mi się na zdrowiu.
xXx
Jednak cały ten chaos łączył się w jedną, spójną, harmonijną całość.
A ten chaos, który ogarnąć moje życie w tym momencie, prowadził tylko do rozpadu, zrównania wszystkiego z ziemią.
Udawałem, że nie schudłem siedmiu kilogramów. Udawałem, że spałem. Udawałem, że się nie bałem. Udawałem, że po prostu zmieniłem styl i polubiłem długie rękawy.
A gdy w drzwiach klasy stanęła czarnoskóra uczennica, jedynie skinąłem jej głową na przywitanie i ponownie wlepiłem wzrok w okno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz