Nie wiedziałam, co mnie skusiło do zgłoszenia się do gry. Może pragnienie odrobiny zabawy, której ostatnio mi brakowało. Może Izel, która się wahała. Może dlatego, że dostałam śmierdzący piżmem liścik mówiący "Opiekuj się Izel". Spokojna twoja rozczochrana, będę. Poza tym świetnie sobie radzi.
Kochałam Izel, była swego rodzaju skrzyżowaniem słońca z owadem. Taki świetlik, co może oświetlić ci drogę, ale też złośliwie zamrugać swoim świecącym odwłokiem przed oczami i cię oślepić. Dlatego przeklinałam Carter, gdy ta zniknęła w tłumie reszty graczy, zostawiając mnie ni rozbawioną, ni poirytowaną, bo cholera, czemu sukienka? Nie miałam gdzie podziać dłoni, które przeważnie chowałam w kieszeni kurtki, ale obecnie nerwowo mi majtały, jakby nie wiedząc, co powinny ze sobą zrobić.
Westchnęłam, stwierdzając w duchu, że to ostatni raz, gdy się z nią na coś piszę [ta, i tak obydwie wiemy, że jej nie zostawię]. Spojrzałam na tablicę, opuszkami palców przejeżdżając po krawędziach żółtej walentynki i szukałam swojego imienia oraz godności mojego dzisiejszego walentynkowego towarzysza. Mrugnęłam z niedowierzaniem i parsknęłam śmiechem, zastanawiając się, jaką chłopak ma minę i czy w ogóle wie. Na moich ustach pojawił się uśmiech, po czym zaczęłam się rozglądać za blond czupryną, z której właścicielem miałam spędzić ten dzień. Poszerzyłam uśmiech i udałam się w stronę Jamesa raźnym krokiem, po czym znalazłszy się przy nim, klepnęłam go w ramię.
— Witaj, moja walentynko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz