piątek, 5 stycznia 2018

Konflikt biblioteczny [19]

Pierdolone, kurwa, bachory, pierdolona, kurwa, biblioteka, pierdolony, kurwa, duch i pierdolony, kurwa, Oakley, który bez większego problemu mi czmychnął, zaraz po tym, jak zdecydował się przeskoczyć potężny stół, którego okrążenie zajęło mi tyle czasu, iż chłopaczyna zdążył zniknąć między regałami, wyrzucając przy okazji książki i zostawiając z atakiem astmy, której w sumie to nie miałem. Co mnie pokusiło, żeby biegać za gówniarzem? Co, chciałem udowodnić, że taki ze mnie figo-fago marago, czy o co chodzi? Oparłem się z westchnięciem o jedną z półek i przeczesałem palcami roztrzepane kudły. Cholera, powinienem je chyba ściąć, zaczynam wyglądać niepokojąco, jak niezwykle zaniedbany i wcale nie ekskluzywny menel.
No cóż, niestety, Remus, nie ma się już tych cudownych osiemnastu lat, całych płuc, siły w nogach i powiewu wiatru we włosach, gdy ganiałeś ze Złotym Chłopcem po polach pszenicy, gdy pojechaliście razem do twojego wujka na krótką przerwę od smutnej, szarej rzeczywistości. Nie jesteś już w stanie przerzucić na jeden raz kilkudziesięciu snopów siana, ścigając się, który zrobi więcej, w krótszym czasie. Nie uciekasz już z nim przed policją, po mniejszych, czy też większych występkach. Zamiast tego siedzisz w swojej kanciapie, a dupa ci puchnie, bo nawet nie chce ci się ruszyć na krótki spacer, no, chyba że do lodówki i z powrotem do wyra, oglądać jakąś beznadziejną operę mydlaną na laptopie, który zresztą już ledwo zipał i zacinał się częściej niż ty, gdy uciekasz myślami gdzieś daleko stąd.
Oparłem dłonie o kolana i pochyliłem się, dalej sapiąc, jak stary kundel w gorący dzień, bo właściciel–chuj nie miał zamiaru dać mu nawet kropli wody, podczas gdy sam wciągał już drugą, czy trzecią butlę, no bo halo, trzeba uzupełnić niedobory tak? Nawadnianie się takie ważne przecież, wszędzie o tym gadają. Minerały, te sprawy. Szkoda tylko, że dbanie o to wszystko ograniczało się do kółeczka swojej własnej adoracji i czubka własnego nosa, bo często gęsto o pupilach nikt nie myślał, ba, odnosiłem wręcz wrażenie, że myślą sobie, że każdy zwierzak nos ze sobą własną butelkę i pije z niej, kiedy chce, bo przecież to nie problem, płacisz dwa ruble i voila, masz śliczną butelkę, dobry plastik, na recykling może pójść, woda, smaczna, źródlana, niegazowana.
Niegazowana, bo gazowana to zło tego świata. Kto wymyślił wodę gazowaną? No kto był na tyle zwyrodniały, że pomyślał sobie, o kurde! Woda z bąbelkami, toż to świetny pomysł, wpakuję w tę cudowną, wspaniałą H2O odrobinę gazu i wszyscy będą szczęśliwi! No właśnie nie, woda gazowana to zło tego świata, powiadam wam. Chcesz gazeze, to won do sklepu po Coca-Colę, Pepsi, Mirindę, 7UP, albo nie wiem, Trzy Pierdolone Cytryny, ale nie woda gazowana, błagam. No przecież woda to woda, sucha, bez gazu ma być, no.
Oakley zniknął, Taule i Fjeld pewnie dalej grasowali między półkami, Przewalska siedziała sobie przy łowcach, Miński dalej obijał cztery litery, a na domiar złego dojrzałem, iż piętro niżej ukochane przez wszystkich, szkolne gołąbki, również postanowiły zwalić się na nasz łeb. Konkretniej na mój, bo chyba jako jedyny starałem się cokolwiek zro…
Tak w ogóle, to na cholerę ja się tak angażuję? Przecież mnie to powinna myszka, no i niby w moim interesie było zadbać o to, by tego ducha stąd wykurzyli i nikt w tym nie przeszkadzał, bo przecież to ja zmory nie chciałem, ale z drugiej strony, co ja jestem? Skąd nagle we mnie ten zapał do ogarniania wszystkiego jak się patrzy? Powinienem się zapisać na badania. Albo odwyk. Zdecydowanie to drugie nosi mnie. Za bardzo mnie nosi. Chcę zrobić za dużo rzeczy naraz. Już się zwaliłem Willowi na głowę, już ogarnąłem rodzinny obiadek u mamusi, już zerwałem się do odwiedzenia Roweny i jej córek, bo odkąd się urodziły, nie przyszło mi ich zobaczyć, a wszystko tylko po to, by zapełnić czymś dziurę po jednej, jedynej osobie, która w tak krótkim czasie wyrwała mi pierdolony kanion w sercu i sprawiła, że miałem dość dosłownie wszystkiego, gdy nie było jej w pobliżu.
Potrzebowałem ucieczki, zdecydowanie potrzebowałem ucieczki od tego wszystkiego, od emocji, od nadmiaru obowiązku, od smutku, od leków, od samotności, która z dnia na dzień pochłaniała mnie coraz bardziej i od szkoły, pracy, którą, mimo że kochałem (tak, kochałem, dość absurdalne patrząc na moje podejście) to miałem jej serdecznie dość.
— Do was kieruję to wezwanie. Jam jest Lucyfer, król Piekieł. Nie macie prawa usunąć stąd mojego syna, plugawi ludzie! Jeżeli to uczynicie, was i wasze rodziny spotka ogromne nieszczęście! — Kolejna pierdolnięta uczennica postanowiła wparować do biblioteki i zrobić tam niezły zamęt, a mi zostało złapać się na głowę i głośno westchnąć, bo chyba tylko skończony idiota dałby się nabrać na ten psikus, czy tam próbę przekłamania łowców, który pomysłowością dorównywał dziecku z, nie wiem, drugiej, trzeciej klasy. Szkoły podstawowej. Już nawet szkoda było mi strzępić ryja, bo to wszystko było poniżej średniej, sięgało mułu, dna i metra największego szamba.
Machnąłem ręką i opuściłem ente piętro, dochodząc do wniosku, że nie ma co. Wrócę do domu, napiję się kawy, odpocznę, namaluję coś, zapalę, odprężę się i poszukam jakichś wakacji, w, nie wiem, Valentine. Jakiś miesiąc miodowy dla jednej osoby albo coś. Jak nie złapią ducha, to nie złapią ducha, nic na to nie poradzę, niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, jak to mówił bohater znienawidzonego przeze mnie dramatu. W sumie to nienawidziłem każdego dramatu. Mdłe, beznadziejne historyjki napisane przez poetów na prochach mocniejszych niż te moje, nie ma co. Malarz? Spoko. Muzyk? Świetnie. Poeta? Człowieku, tego się czytać nie da.
Ponownie podwinąłem rękawy, które podczas jakże „dzikiego pościgu” zdążyły mi się rozwinąć i bezładnie opaść na pokaleczone dłonie i rozglądnąłem się po pomieszczeniu. Przydałoby się stąd ewakuować, nic tu po mnie, szczerze mówiąc, sam aktualnie przeszkadzam w akcji renowacji, odświeżenie sali, pozbycie się ducha, nieproszonego gościa, cokolwiek.
No i wtedy, jak z niebios, tuż przed moimi nogami wylądował nie kto inny, jak Oakley, który wyrżnął perfekcyjnego, popisowego orła i skończył z twarzą w dopiero co wymytej podłodze. Przewróciłem oczami i złapałem go za tył koszulki. Targnięcie, jedno, drugie, wstał. Jak ten zdobywca zrobiłem mu pogadankę o aktualnie trwającej wycieczce do dyrektora i ciągając za sobą chłopaka, który o dziwo nie sprawiał większych problemów, ruszyłem dalej, wyprowadzając nawiedzonego furiata, pana szybkie, chude nóżki i rozjechany na wszystkie strony świata nos, o ile to nosem jeszcze można było nazwać.
Oh, Oakley, jak ty mi przypominasz mnie z młodości. Tylko mniej przystojnego, co jak co, tej urodzie mało kto będzie w stanie dorównać. No i trochę bardziej bystrego. Tak, raczej, jak woda w kiblu, jego fikoł przed moimi stopami tylko utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Naburmuszył się i to cholernie, wyglądał jak siedem nieszczęść i wyraźnie nie był zadowolony z obecnego obrotu spraw. Wolał radośnie spierniczyć z placówki, pozostawiając za sobą tylko wspomnienie książki na mojej głowie i ucieczek z przewalaniem krzeseł, żeby tylko utrudnić mi pogoń, która przypominała kreskówkowe gonitwy Szakala za Strusiem Pędziwiatrem. Zdecydowanie utożsamiałem się z psowatym, który szczęścia nie miał i kończył z połamanymi dosłownie wszystkimi gnatami, rozgnieciony na ziemi niczym naleśnik, albo goniąc w powietrzu. Idealna metafora mojego życia, nie ma co. Nie tyle, że Oakleya złapać nie mogłem, co dosłownie każdej ciekawszej chwili mojego życia. Czy to dobre liceum, czy dobra praca, czy nawet beznadziejny przelotny romans. Czas też. Wszystko uciekało mi pomiędzy palcami i znikało na dobre, a mi tylko zostało płakać nad tym, jak bardzo nie powodzi mi się w życiu.
Targnąłem chłopakiem nieco mocniej, bo zatrzymał się za chwilę i wyglądało na to, że nie za bardzo chce mu się brnąć dalej. Jednakże koniec końców ruszył obok, jak ten posłuszny, wytrenowany, rasowy piesek, którego mamcia wystrzygła i postawiła na wybieg. No dalej, Papi, do boju, pokaż tym kundlom.
Głos panny Przewalskiej roznosił się po bibliotece, odbijał od półek i trafiał do nas, a niebieskowłosy furiat przybrał nie za ciekawą minę, gdy dojrzał jej blond główkę wystającą zza jakiegoś regału. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by ten szajbus mógł dokładniej przyjrzeć się zaistniałej sytuacji i z istnym wkurwieniem na twarzy, ściągnąć brwi. Nie był zadowolony. Zdecydowanie nie był. Szturchnąłem go ramieniem, a chłopak spojrzał na mnie, nie zdejmując z buzi tego wyrazu. Nieme „co jest?” z mojej strony i jeszcze kwaśniejsza mina nastolatka. Przewalska bujała się z boku na bok, zakręcała włosy wokół palca i machała rzęsami, jakby co najmniej opiłek żelaza wleciał jej do oka, a ból był nie do zniesienia. Chichotała, uśmiechała się, flirciarsko poprawiała włosy i kipiała urokiem osobistym. Wylewał się drzwiami i oknami, a przesłodzona atmosfera sprawiła, że chyba nie będę potrzebować cukru przez kolejne kilka dni.
Uśmiechnąłem się pod nosem, bo szczeniak zdecydowanie miał ochotę rzucić się teraz łowcom do gardeł, wyrwać im tętnice zębami, a samą Przewalską opiórkać do tego stopnia, żeby nigdy więcej nie spojrzała na nikogo tymi zielonymi oczyskami.
Niby były takie rzadkie i dużo osób się nimi zachwycało, podczas gdy ja nie odnajdywałem w nich niczego ciekawego, szczerze mówiąc. Były zielone, jak trawa, ta paskudna trawa, która niejednokrotnie zalegała mi na żołądku po pełni i miałem ochotę wyrzygać wszystko, co jadłem przez ostatni tydzień.
Brązowe. Chyba najbardziej kochałem brązowe oczy, mimo wszystko. Te ciepłe, czekoladowe, najlepiej te, które należały do niego.
Żadnych już nigdy tak bardzo nie pokocham, tego byłem pewien.
— Zazdrosny, Oakley? — Uśmiechnąłem się do nastolatka, a ten speszony odwrócił wzrok, jakby został przyłapany na gorącym uczynku i była to rzecz straszna. Tymczasem to wszystko należało do spraw tak błahych i tak ludzkich. Tak zwyczajnych. Tak wspaniałych przez swoją prostotę. — No już, nie fucz tak, jak będzie po wszystkim, to się nią zajmiesz, daj jej zabłysnąć. — Przewrócił oczami na moje słowa i ponownie ruszył, tym razem to on pociągnął mnie, a ja posłusznie się za nim udałem.
— Co to miało być, Wanda — mruknął sam do siebie z pewną dozą goryczy w głosie. Jakby rzeczywiście tknęło go to wszystko, co właśnie się wydarzyło. Jakby serio był zazdrosny. Jakby zachowanie Przewalskiej najzwyczajniej w świecie go uraziło, bo najwidoczniej liczył na to, że tylko wobec niego będzie zachowywać się zalotnie. Chociaż tak właściwie, z tego, co na przerwach widać, to bardziej on o nią zabiegał, a ona jedynie uśmiechała się i czasami obdarowywała go przytuleniem.
Czasem nawet i pocałunkiem w policzek.
A co jeśli są razem? Raczej nie, plotka przecież rozeszłaby się w trybie natychmiastowym, tymczasem nic takiego nie miało miejsca, a jakiekolwiek historie o tej dwójce w roli głównej były ciche, jakby makiem kto zasiał.
Opuściłem z Oakleyem budynek, zostawiając wszystko w rękach Przewalskich, Mińska i Davona, który, jak usłyszałem z wielu rozmów, sam nie był zbytnio za tym, żeby duch dalej tu przebywał i z chęcią pozbyłby się go w trybie natychmiastowym, wyrzucając go z katapulty przez najbliższe okno. Tłum uczniów przed biblioteką się przerzedził, większość znudziła cała ta sytuacja i najzwyczajniej w świecie się ewakuowali, czekając na wieści od niepokornych, którzy zdecydowali się wtargnąć do budynku i dorzucić swoje marne trzy grosze. Puściłem Oakleya, a ten spojrzał na mnie niepewnie.
— No, spieprzaj, zanim się rozmyślę. — Uśmiechy z obu stron, podciągnięcie drugiej skóry, jaką były spodnie chłopaka i czmychnięcie do akademii, bo widocznie i jemu nie chciało się już rzucać w wir konfliktu zbrojnego. Zresztą i po co? Duch sam sobie poradzi, a akcje megafon, końskie zaloty, czy turlanie się przez całą długość budynku mało co mogły zdziałać.
Wyjąłem ulubione Vogue mentolowe, zapaliłem jednego. Drugiego. Trzeciego. Dokarmianie zwierzątek zawsze było czymś niezwykle przyjemnym, szczególnie tych, które hodowane są w naszym organizmie, jednakże o wiele ciekawiej było, gdy robiło się to razem.
— Niech się dzieje wola nieba. Z nią się zawsze zgadzać trzeba — parsknął aktorsko blondyn, odejmując krzywego skręta od młodszego i przekazując mu dym.

1916 punktów dla drużyny B

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis