piątek, 5 stycznia 2018

Konflikt biblioteczny [13]

— Więc jeszcze raz zobaczę, że stawiasz kopyto w tamtym kierunku, a nie ręczę za siebie. — Założyłem ręce na piersi, kończąc wywód skierowany do jakiegoś centaura, który widocznie bardzo chciał zabłysnąć i razem z grupą niedorozwiniętych paskud ruszyć na pomoc tej latającej szmacie, zachodzącej ludziom, w tym mnie, za skórę zdecydowanie zbyt często. Raz Adam chce zrobić coś dobrze, raz nawet mu to wychodzi, to nie, po co się pogodzić z decyzją głowy tej szkoły, bunt na pokładzie, wyskakiwać za burty, ahoj ku przygodzie, zatopmy ten ledwo chyboczący się na morzu statek, który nawet Kawce z Assassina przed ulepszeniami nie mógł dosięgnąć do steru. Cholera jasna, skąd w tych bachorach tyle empatii i czemu okazują ją tylko i wyłącznie tym, którzy już zdechli i zamiast nawiedzać, placówkę powinni umawiać się na wtorkowe obiadki w katakumbach? No skąd? Stawali to niematerialne ścierwo ponad żywe jednostki, w tym mnie, na które tak właściwie to z chęcią by napluli. Widziałem tę czystą nienawiść w ich oczach, oj widziałem, jak im się świetliki palą i z jak wielką chęcią rzuciliby mi się do gardła, ujadając jak rasowe Yorki. O ty chuju, o ty kurwiu, ja? Niedostateczne? Za co? Przecież ten karniak, którego pierdolnąłem ci na biurku, był istnym majstersztykiem, za który ludzie płaciliby kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt kafli! Taki z ciebie artysta, Remus, a prawdziwej sztuki docenić nie potrafisz! Podciągnąć nie możesz? No dalej Remusik, chodź, napijemy się, a ty mi naciągniesz tę ocenę i będziemy obaj szczęśliwi i upici.
Naciągnąć, to ja bym ci mógł szczylu gumkę na kutasa twojego ojca siedemnaście lat temu, spieprzaj mi z widoku.
Skąd się wzięło to pokolenie, kto na to pozwolił? Przecież antykoncepcja jest powszechna, znajdą się sposoby i metody. Powinni robić jakieś badania wydajności mózgu płodu i od razu kwalifikować, czy się nadaje, czy kolejny nieudany model. No, a aborcja to do dziesiątego roku życia powinna być dozwolona. Amadeuszu, o czym ty, do cholery jasnej, myślisz, czemu jesteś takim skurwielem i dlaczego dalej nic nie robisz ze swoim życiem i zachowaniem?
Podciągnąłem mankiety koszuli w koty, bo buldogi francuskie były w praniu, kameleony się pobrudziły, a ukochane fretki i szopy leżały gdzieś pod warstwami brudu, kiły i mogiły. A to pudełko po pizzy, a to skarpetka, a to jakiś wymiętolony rysunek. Ołówek, pusta paczka papierosów, mentolowych oczywiście, bibułki, poduszki, puszki po jakimś tanim piwsku i czy te bokserki właśnie przebiegają mi przez środek pokoju? Chryste panie, zdecydowanie powinienem kiedyś posprzątać w tym mieszkaniu, bo zaczynam gubić poczucie przestrzeni, chodzę po szmatach, a żeby znaleźć drzwi, trzeba stukać parasolką po ścianie, niczym Hagrid w pierwszej części. Kto trafi na klamkę, na tego bęc! Brawo Remus, dwadzieścia punktów dla Hufflepuffu! O wiele lepiej czułbym się w Slytherinie, ale patrząc na mój ogar, moje umiejętności i fakt, że jestem totalną pizdą–ziemniaczkiem, który wygląda niezwykle dobrze w swojej jakże beznadziejnej, żółtej koszuli, to raczej trafiłbym do niechlubnych borsuków, które dodane były tylko dla zapchania dziury w fabule, no bo jak to, tylko dwa domy? No to co, walniemy krukonów i puchonów, może ktoś ich polubi! W sumie to Ravenclaw był jeszcze fajny, ale żółtki? Oni tam coś robili, oprócz tego, że przydzielani tam byli wszyscy ci, którzy nie nadawali się do reszty domów? Błagam, przecież nawet Helga Hufflepuff powiedziała, a co tam, ciałabanga, do mnie przyjdą wszyscy ci idioci, co są głupi, bez charakteru i robią pod siebie, jak widzą Potworną Księgę Potworów, która swoją drogą była niezwykle urocza.
Pokręciłem głową i ponownie począłem rozglądać się po korytarzu. Dyżur to dyżur, przynajmniej strategiczne miejsce, z łatwością wyłapać wszystkich tych, którzy wpadli na pomysł pomocy duchowi. Nie pozwolę wam, nie dzisiaj. Po prostu nie dam wam się tam targnąć i pomóc temu pomiotowi szatana, który zdecydowanie zbyt często nadepnął mi na odcisk. Czy to zdmuchiwaniem kurzu w twarz, czy to zrzucaniem książek, czy trzaskaniem oknami i drzwiami. Przeciągi, pajęczyny na twarzy, podbieranie krzesła, gdy miałem na nim usiąść. Tak, jak na początku, gdy wszedłem tam pierwszy raz...
Pierwszy raz był z nią. Z jej blond włosami, lekkim krokiem, oczami, w których zatonąłem od razu. Jabłka. Wszędzie jabłuszka, soczyste, pachnące, zielone, czerwone, do wyboru, do koloru. Wszędzie kłosy, pszenica, żyto, złoto na polach. Wszędzie morze, spokojne fale, białe bałwany, głęboka toń. Wszędzie śmiech, wspaniały śmiech, cudowny śmiech. Łzy na koszulce, ręka na głowie, ciało przy ciele. Serce na dłoni, wyrwane, oddane, z bólem na twarzy. Krew na policzku, krew na palcach, krew na zgięciu łokcia. Prochy. Karmelowy, czysty płyn. Procenty. Szum w głowie. Strzykawka w skórze między palcami u stopy. Drżenie ciała.
Tęsknię za tobą, kochana.
Co ludzie widzieli w tym duchu? Ani to miłe, ani przyjemne, ani atrakcyjne. Plus straszy, płata figle i strzela fochy. Ludzie przecież z reguły nie lubili duchów, gardzili nimi i uciekali. Wołali egzorcystę albo Łowcę Duchów, który miał się z nim jak najszybciej rozprawić. Spakować je, zabrać ich szpargały i uciec. Poddać badaniom albo zlikwidować ostatecznie, nie zostawiając po nich nawet rozmemłanej plazmy na stoliku. Parszywe stworzenia.
To znaczy nie wszystkie. Znałem duchy. W pewnym sensie oczywiście.
Bo przecież rodzinny dom Williama był nawiedzony. To znaczy, nawiedzony to złe słowo, po prostu mieszkali ze swoimi, zmarłymi już, przodkami. Prababcia, babcia, ciotka, pies, czy nawet rybki. Dla wszystkiego znalazło się miejsce, mieli nawet zagospodarowane dla siebie oddzielne pomieszczenie. Trzeba powiedzieć sobie szczerze, rodzinka Złotego Chłopaczka była specyficzna, ale kochana, to z pewnością. Uwielbiałem ich, traktowałem jak swoich, nawet upiory, które przechadzając się korytarzami, pozostawiały za sobą te charakterystyczny chłód.
Cała jego rodzinka potrafiła z nimi gadać, no, prawie każda, ale większość, tak. Moc genetyczna? Uwarunkowanie? A może byli jakąś pierdolniętą rasą, która ukrywała się przed światem. W każdym bądź razie, zawsze mówili, że są esperami, wierzyłem, bo nic nie wskazywało na to, żeby było inaczej, jednakże kto wie, ile tajemnic skrywały brązowe oczy mojego...
Rudy chłoptaś i brunetka zmierzali w stronę biblioteki, a mi nie za bardzo się to widziało. Jak sam Agent 007 ruszyłem za nimi z gracją kaczki i dyskrecją słonia w składzie porcelany. Normalnie tylko mnie do służb specjalnych brać, nie ma co.
Przed biblioteką zdążył zebrać się już ładny wianuszek uczniów, którzy najwidoczniej byli naprawdę rozemocjonowani i z niecierpliwością czekali na obrót zdarzeń. Niektórzy już zaczynali kręcić coś na boku, już kombinowali, jakby to zadziałać, żeby wygonić Łowców, a nie samego „niewinnego” ducha, który był bogu ciała winny. Rozpędzenie ich było wręcz niemożliwe, musiałbym chyba nastroszyć włosy, dorobić się kłów i nabrać masy, żeby chociaż odrobinę się ruszyli. Czemu Mińsk żadnej taśmy „Wstęp wzbroniony” nie ogarnął? Ludzie tam pracują, a ten sobie traktuje to tak, jak gdyby nigdy nic. Z takim ogarem, to nam tego ducha nigdy nie dorwą i skończymy wiecznie męczeni przez cholernego pana z trzeciego piętra biblioteki, który myśli, że atlas ważący dwa kilo i zrzucony z samej góry na kogokolwiek będzie dobrym i niezwykle zabawnym pomysłem. Czekałem tylko, aż ktoś skończy przez to w szpitalu, bo widocznie do tego musi dojść, żeby oni wszyscy zrozumieli, że zmora nie jest wcale błahostką, a porządnym problemem, który na dłuższą metę robi się niezwykle niebezpieczny i uciążliwy. Wtedy się Adamek ocknie, kiedy nam który rodzic–polityk dramę zrobi i skończymy w kropce, z cesarzem nastawionym na dobitne „nie”, radą rodziców patrzącą spod byka i uczniami, którzy z chęcią wyemigrują na Uniwersytet Latający. No, ale przecież ta nasza maskotka taka fajna jest! Nie no, świetna po prostu.
Drzwi huknęły, dwójka agentów wtargnęła na teren zabroniony w celu uratowania chudego, niematerialnego dupska. Zacisnąłem szczęki. Nie na mojej warcie kochanieńcy, tylko przecisnę się przez to stado otłuszczonych, spoconych goryli i przyrzekam, nawet fakt, że lekcji z wami nie mam, nie uratuje waszych cudownych czterech liter. Jezus Maria, czym w tej stołówce faszerują te dzieciaki? Wyrośnięte, wielkie jak dęby, przesunąć się nie da. Głosy parszywe, twarze jeszcze gorsze, a kultury żadnej, bo nawet namolne powtarzanie „przepraszam, chcę przejść” nie dawało żadnego efektu. Ba, jeszcze bardziej się ścisnęli, byle tylko, ten stary Remus przejść nie mógł, bo już chyba cała szkoła wiedziała o tym, jak nastawiony jestem do bibliotecznej zjawy. Nie moja wina, że dzieciaki były potężniejsze ode mnie, kręgosłup mi już strzelał, dysk wypadał, a biodro bolało, co z tego, że jeszcze młody jestem, umieram, cholera, nawet porozpychać się łokciami nie mam jak. Jak ja kiedyś z Gremlinem na koncerty łaziłem, gdzie było pogo, młyn, a jelita lądowały na podłodze, tuż obok zarzyganego trupa, któremu wątrobę o barierki zmiażdżyli, albo przy zglanowanej, oplutej charami starego brodacza dziwce, która ujarała się za wsze czasy? No jak? Skąd we mnie było tyle werwy, żeby psuć estetykę koncertów swoim ekstrawaganckim ubiorem, kolorami i paczuszkami kokainy przy płaszczu? No skąd?
A to wszystko ponad dziesięć lat temu, gdzie mój wigor? Zginął wraz z wyprowadzką, odkryciem swojego prawdziwego ja w sztuce, czy zakończeniem etapu w moim życiu znanym również jako „William pierdolony Jones”? Jedno było pewne, chęci do czegokolwiek spadły na łeb na szyję o czterysta procent… A może to przez abstynencję? Frustracja dawała ostatnio o sobie się we znaki, a postanowienie sprzed dziewięciu lat wydawało się teraz bardziej niż głupie, bo przebimbałem najlepszy okres w życiu. Kryzys wieku średniego w wieku trzydziestu jeden lat? Brzmi prześwietnie.
Kojarzycie dźwięk, który wydaje Skalmar, gdy chodzi? To charakterystyczne cmokanie przyssawek? Kojarzycie? Oczywiście, że tak. Moje zdziwienie, gdy dojrzałem wspinającą się po dachu, narwaną blondynkę wybijało skalę przez sufit i szczękę z podłogi zbierać musiałem. Cholera, skąd ta gówniarzeria ma takie pomysły? Przecież trzeźwy by na to nie wpadł, pijany też zresztą. Prochy. Nie ma innej opcji, prochy, albo porządnie nasrane we łbach. Borze Wszechlistny, przecież to dziecko się zabije, spadnie, przepadnie, połamie kark, a wina poleci na mnie. Amadeusz rób coś, bo skończysz w więzieniu, tym razem nie za grożenie, a za zaniedbanie obowiązku pedagoga i pozwolenie na to, żeby ci się na twoich oczach uczeń o ziemię roztrzaskał.
— Ty, niebieski! — Podbiegłem do zmutowanego, modrego kotowatego, który przyglądał się całej szopce ze znudzeniem wymalowanym na twarzy, rozbawieniem w złotych oczach i rękach założonych na piersi. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, złapałem go za twarz, chociaż musiałem nieźle się wyciągnąć, żeby dosięgnąć i skierowałem ją wprost na widok pierdolniętej dziewczyny. — Lecisz za nią, teraz i ją ściągasz na dół, rozumiesz? A spróbuj jej pomóc.
— Z jakiej ra...
— A to przypadkiem nie twoje pazury ostatnio rozorały okno Mińska w gabinecie?
— Już się robi, kapitanie. — Uśmiechnąłem się i mimo westchnięcia, które wskazywało na to, że nie chce mu się za bardzo, ruszył za dziewczyną, dobierając się potężnymi łapami do ściany budynku. Teraz została tylko dwójka, która dalej paradowała po bibliotece. Chcecie walczyć z samym Amadeuszem Julianem (rodzice drodzy, skąd to imię, za jakie grzechy) Remusem? To będziecie walczyć. Cieszcie się, że mi alfa nie siadła, bo bym to towarzystwo w drobny mak rozmiótł.
Tylko trzeba było przecisnąć się przez tłum, który jak stał, tak stał i ruszyć się nie zamierzał, uśmiechając się perfidnie, bo widzieli już, że mi porządnie żyłka lata na szyi i na czole. Wystarczyła chwila do wybuchu, a do tego wszystkiego panika, że co te gówniarze już robią w środku, bo Mińsk należał do tych leniwców, które nie powiedzą, że mają wyjść, dopóki mu ulubionego wina nie wylejesz na dywan, albo, co gorsza ten obrzydliwy cukier podbierzesz. Co tym człowiekiem kierowało, żeby jeszcze to spożywać, mimo że wiedział, jakie to, do cholery jasnej, ma pochodzenie? Przecież to się zrzygać idzie.
Przynajmniej łyżeczki miał fajne, łatwo się nagrzewały, wszystko ładnie się rozpuszczało i nabierało, a do tego cudownie się świeciły, błyszczały. Nie wiem, skąd ten człowiek wytrzasnął te wszystkie rzeczy, ale cała jego prywatna zastawa w komódce była onieśmielająca. Kryształowe kielichy, z których alkohol smakował o niebo lepiej, szklanki ze żłobieniami, srebrne zastawy, porcelanowe talerze… Ciekawe, czy w ogóle z tego wszystkiego korzystał, czy po prostu meblując szkołę, zafundowali mu takie ładne rzeczy. Miał o tym w ogóle pojęcie? Nie? Nie wiem.
Począłem rozpychać łokciami tłum, przedzierałem się przez puszcze, bo niektórzy nie raczyli się ogolić, charczałem, warczałem, kląłem pod nosem. Won mi z drogi, do cholery, mam sprawy do załatwienia. Odrobiny szacunku dla nauczyciela, kto wam wszystko tłumaczy i przekazuje wiedzę? Co za banda parszywych paszczurów. Selekcja naturalna ostatnimi czasy to kpina, co to się rodzi, skąd to się bierze?
Oburzone spojrzenia skierowane w moją stronę, oczywiście z góry, bo walone trzy czwarte społeczności szkolnej musiało być mutantami podobnymi do Davona, który rósł, rósł, rósł, rósł i końca widać nie było.
Jeszcze chwila i Przewalski klękać nie będzie musiał, przysięgam.
Odpowiadałem groźnym zerkaniem, fochem na twarzy i prychaniem pod nosem. Serio, za grosz szacunku do kogokolwiek, najlepiej, żeby im pod nos podstawić i jeszcze się ukłonić, że jaśnie pan i władca raczył zapisać się do tej placówki, no po prostu manna z nieba! Dzięki siłom wyższym, że zezwoliły tym bogom do nas zstąpić na ziemię i raczyć swoją obecnością! Co najpierw wycałować, stopy, sygnety, czy rozpuszczone, rozpieszczone dupsko? A może mam się sklonować i wszystko naraz, wszystkim w tej szkole.
W końcu dobrnąłem do przeklętych drzwi, które były równie irytujące, co sam mieszkaniec budynku. Ciężkie jak cholera, wielkie jak cholera i skrzypiały, również jak cholera. Nacisnąłem potężną klamkę i wkroczyłem do środka, mimo kwaśnych min podopiecznych, którym jedynie wystawiłem język. Jeden zero dla mnie, macie przesrane na lekcjach za utrudnianie pracy, paszoł won.
Ukochany zapach, ukochane miejsce, ukochane zaprojektowanie wnętrza. Słychać było głosy, chichot, mruk i świsty wiatru, bo na górze zawsze były przeciągi. Nadstawiłem uszu, począłem analizować pochodzenie dźwięku, tego, kto go tworzył i skąd może się wydobywać, co było dość trudne, patrząc na akustykę budynku.
Dwóch ludzi na lewo, grupka na prawo. Zażarte dyskusje. Dziewczyna i chłopak. Dziewczyna i mężczyźni. Znajome głosy, uczyłem je, przynajmniej kiedyś. Ktoś jeszcze, piętro wyżej, głośno oddychał, śmierdział potem, czuć było w całej placówce, cholera, co za obrzydlistwo. Czy te dzieciaki w ogóle się myją?
Najpierw trzeba oddelegować dwójkę… Albo dziewczynę, która szlajała się z łowcami. Albo tego kogoś wyżej.
Cholera, co robić. Dwie osoby to z pewnością Taule i Fjeld, widziałem, jak tu wchodzili. Tym kimś na górze mogła być narwana dziewczyna od przyssawek albo niebieski jegomość.
A łowcy duchów?
Nie ma tego dobrego, zgarnę wszystkich i na dywanik do Est, bo Mińsk widocznie też tu był.
— Taule, Fjeld! Do cholery jasnej, trzeba wam napisać wielkimi literami, że nie wolno wam tu przebywać? — Ledwo zdążyłem dokończyć, a książka wylądowała na mojej głowie. Podniosłem wzrok, by zobaczyć… Zobaczyć chłopaka? Czyżby duch otrzymał ciało? Nie, to ten gówniarz z pierwszej klasy. Niebieskowłosy furiat, który gdy dostrzegł, że patrzę na niego, zrobił minę kota srającego na płocie i czmychnął ile sił w nogach. Spojrzałem na dwójkę, posłałem im mordercze spojrzenie mówiące, że mają wyłazić raz raz, chociaż i tak tego nie zrobią, a następnie ruszyłem w pogoń za sabotażystą, który rechotał jak dziecko. Za młodu biegałem dość szybko, niech mnie te stare, koślawe kulasy tym razem nie zawiodą.
Taule, Fjeld, Oakley i Przewalską, którą właśnie dojrzałem.
Co za trupa cyrkowa, nie ma co.
Przysięgam, targnę wszystkich za szmaty, skrępuję i wrzucę do tej przeklętej piwnicy. Będą siedzieć tam do pełni, bo przyznam, coś ostatnimi czasy kończyłem głodny po nocce.
Ta szkoła schodzi na psy...

2501 punktów dla drużyny B

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis