— Wygląda bardzo dobrze, dziękuję za troskę — rzuciła z błyskiem w oku, parskając śmiechem. Przewróciłem oczami, bo dziewczyna nadal tańczyła na ostrzu noża i sama zdawała sobie z tego sprawę. Rozsiadłem się wygodnie na pobliskim krześle, zaczynając bębnić palcami jednej dłoni o rękawiczkę na drugiej. — Bliska przyjaźń, wszystko jak najbardziej w porządku. — Odchrząknęła, zabierając się do tworzenia jakiejś dziwnej fryzury. Żwawo rozdzieliła włosy na kilka pasm, które po chwili zaczęła splatać. — Nadal wisisz mi odpowiedź na pierwsze pytanie. — Skłonności masochistyczne, skłonności masochistyczne. Inaczej nie potrafiłem nazwać, co skłaniało dziewczynę do tego, żeby pędzić wprost na jadące Pendolino. — Co do kolejnego pytania, z czego składa się twoja maść do rąk?
— Musiałabyś mi przypomnieć, o czym w ogóle było i czego dotyczyło pierwsze pytanie. — Wzruszyłem ramionami, decydując się zyskać na czasie choć odrobinę. — A moja maść do rąk? Sasanka żółtoplamiasta, lêbigera, róża księżycowa, czarne emporium. Welwicja parskowana. Munpy-Dumpy. Pewnie znajdzie się tam coś jeszcze, ale szczerze mówiąc, formuła często jest zmienia i maść adaptuje się do składników, które można znaleźć w pobliżu, bez wypraw na drugi kraniec świata. — Głównym problemem było raczej to, że rośliny wymierały szybciej niż przedstawiciele mojego gatunku. Miałem jednak nadzieję, że dziewczyna nie zauważy, że część z wymienionych przeze mnie roślin jest silnie trująca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz