Siedziałam w sali artystycznej, malując żółte słoneczniki. Spojrzałam na ścianę, przy której stało już co najmniej dziesięć takich obrazów. Zaraz zabraknie mi żółtej farby. I miejsca. Ale to były moje ulubione kwiaty i zawsze sprawiało mi radość, to malowanie ich. Poza tym, zawsze dodawałam nowy szczegół albo używałam innego odcienia. Okno stało szeroko otwarte, wpuszczając słońce do środka i żadne dźwięki znikąd nie dochodziły. Idealnie. Lecz każdy wie, że idealny momenty nie trwają wiecznie. Siedziałam tak i malowałam kolejny płatek, gdy usłyszałam melodyjne puknięcie do drzwi. Stuk, stuk stuk, stuk, stuk stuk. Spojrzałam na drzwi, odkładając pędzel i głądząc ręką włosy, jak zawsze rozwiane na wszystkie strony świata. Spojrzałam na fartuch, który był kiedyś biały. Teraz widniały na nim smugi wszelkich kolorów. Zawsze się ze mnie śmiali, że się tak brudzę malując, ale ja o tym zawsze zapominam; uważać na ubrania. No bo kto by się tym przejmował, gdy tworzy właśnie jakieś nowe dzieło. W końcu usłyszała skrzypnięcie drzwi i do środka wszedł... Varen. Co on tutaj robi, od dawna tu nie był. Musiało być coś naprawdę poważnego, szczególnie, że nie słyszałam dzisiaj muzyki. Odłożyłam paletę na bok, myśląć o farbach, które wyschną i odwróciłam się w jego stronę.
— Słucham? — powiedziałam, starając się nie pokazywać troski w głosie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz