Widok więdnących kwiatów łamał serce. Drżące liście wzbudzały niepokój. Płatki poczęły żółknąć, brązowieć, odpadać.
A ja zrozumiałem, jak źle postąpiłem, mówiąc o tym. Zamilkłbym, ominął zręcznie temat, wywołał na miękkich usteczkach śmiech, a nie gorzkie wygięcie.
Spuściła głowę, włosy zakryły buzię, dłoń ostatni raz pogłaskała ciemne kudły.
— Po tym roku już cię nie zobaczę? — wyszeptała słabo. Nie rozklejaj się Aurelionie, wystarczy, że jedna osoba jest w stanie bliskim uronienia kilku łez. Bezwartościowej cieczy, która zawierała jedynie beznadziejne emocje. Szczep goryczy, kwasu i bólu mięśnia pompującego krew.
Przysunąłem się delikatnie do mojego Jaśminka. Pochwyciłem jej dłonie, tym razem obie, począłem kreślić kółka na bladej skórze. Było gęsto. Wszystko tak nagle zgasło, opadło, chwyciło nas za gardła i dusiło. Mocno, agresywnie, do bólu.
Modra skóra piekła. Oczy podobnie. Wyrzuty sumienia drapały gardło, mąciły w głowie. Nerwy przyprawiały o migrenę.
Uśmiechnąłem się, starając się dodać otuchy, również samemu sobie, bo cholera, czułem się jak gówno. Najzwyklejsze w świecie fekalia.
— Zobaczysz, Jaśminku, zobaczysz. Przecież, nawet jeśli już nie będę się tu uczył, to nie zerwiemy kontaktu. — Zacisnąłem pokrzepiająco palce. — Pelciu, spójrz na mnie. — Początkowo nie reagowała, zerknęła na mnie dopiero po wzięciu większego wdechu. — Nic nawet nie jest pewne, po prostu... muszę zrobić w tym roku dużo rzeczy. Naprawdę dużo rzeczy.
Nie zostawię cię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz