Mogę cię przytulić?
To było bardzo moce déjà vu, powtórka z poprzedniego spotkania, drobna zamiana ról. Ciepło rozprzestrzeniające od serduszka po całym ciele i ogrzewające mnie od samego początku, gdy obserwowałam, jak otwierał woreczek z naszywkami. Wyglądał jak szczęśliwe dziecko podczas gwiazdki, co sprawiało, że mimowolnie moje usta wygięły się w szerokim, łagodnym uśmiechu i mocno go przytuliłam. Musiałam się nieco podnieść, ale nie przeszkadzało mi to.
— To naprawdę nic takiego, Hortensjo — wymamrotałam cichutko.
Pogłaskałam go po głowie, ciesząc się z tej chwili bliskości. Zastanawiałam się, kto tego bardziej potrzebował. Aurelek, bo spytał, czy ja, ponieważ ostatnio cudzą obecność i bliskość traktowałam jak lekarstwo? Pewnie obydwa.
— MORDECHAJU ETERNUM, PRZYSIĘGAM, ŻE JEŚLI RAZ WYŚLESZ NAS DO JAKIEGOŚ BURDELU, KLUBU CZY CZEGOŚ PODOBNEGO, TO... — Wzdrygnęłam się na krzyk, który chyba obiegł cały akademik. Odsunęłam się od Aurelka, nie wiedząc, czy się roześmiać, czy zapłakać na dźwięk znajomego głosu. Oczywiście, wejście ze sprzeczką na starcie musi być.
Podniosłam się szybko z ziemi, uprzednio posławszy zdziwionemu chłopakowi rozbawiony uśmiech, mówiąc bezgłośnie "Uważaj na latające gryzonie" i powędrowałam skocznym krokiem na korytarz do niezapowiedzianych gości. Oczywiście, Mordek i jego klucze, jakżeby inaczej.
— A czy akademik to nie jest coś podobnego? — Zachichotałam, kierując się w stronę źródła głosów.
— MORDE... — Damski głos umilkł. — Nie mogę się z tobą nie zgodzić.
— Vicia. — Na nerwowy, cichutki ton, nieco piskliwy, acz karcący, moje serce zamarło. Oh, Radia też przyszła. Moje alter ego uśmiechnęło się blado.
— Zaprzeczysz? — Vicia prychnęła cicho. W podskokach zbliżałam się do nich, jednak się nie spieszyłam. Byleby się uśmiechać, byleby się nie rozpłakać. Wychyliłam się zza ściany, spoglądając na sprzeczającą się trójkę. Jaskrawo rude loki Radii widać było na kilometr. Vicia stała przechylona, opierając się na kolorowej kuli tyłem do mnie i wykłócała się o coś z przerośniętym Mordechajem, który tylko kiwał głową. To było... Uspokajające.
— Jesteście niereformowalnie głośni — powiedziałam niby karcącym tonem. — Ale i tak was kocham — dodałam, gdy się odwrócili. Kuzyn uśmiechnął się do mnie ładnie i znalazł się obok, natychmiast zamykając mnie w uścisku.
— Oczywiście, bo nas nie da się nie kochać, Heliotropie.
— Mhm. — Przymknęłam oczy. Miałam wrażenie, że znowu nas wszystkich wyrzucą z jakiegoś powodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz