wtorek, 3 października 2017

Od Amadeusza, CD Heather

Nagły potok słów. Dużo pytań, dużo trudnych pytań, na które chciałbym znać odpowiedź tak samo, jak ona. Znałem. Po części, ale jednak. 
Ciche westchnięcie z mojej strony, wyprostowanie się, zastanowienie, dobranie słów. Przewertowanie urwanego filmu, resztek wspomnień, rozmów ze Złotym Chłopcem. Zamknąłem oczy, mimowolnie, dla skupienia się, ułożyłem w głowie wszystkie pytania, powoli zacząłem wybierać odpowiedzi. Dużo, szybko, agresywnie. Z tyłu tląca się myśl, że to wcale nie jest dobry pomysł. Ba, to bardzo zły pomysł. Niebezpieczny, okrutny, zagrażający życiu dziewczyny pomysł. Życiu istoty, której nie chciałem skrzywdzić. Ba, nikogo nie chciałem skrzywdzić. Nawet nie chciałem myśleć ile osób padło trupem, gdy łańcuch w starym domku pękł. Gdy potworne cielsko wyważyło drzwi. Samotne pełnie były trudniejsze, szczególnie te pierwsze. Nie wiedziałem co robić, jak reagować, gdzie się chować. Dlatego znikałem w zgliszczach chatki przy jeziorze, a raczej nietkniętej piwnicy, której czas nic nie robił. Zamykałem się, chowałem klucz, czekałem na pierwsze strumienie światła wpadające przez dziury w desce. Potem ciemność. Jedna, wielka ciemność przedzielana odorem krwi i ledwo pamiętnymi odcinkami z długiego serialu, zwanego likantropią. 
Krew niekoniecznie była ofiar. Częściej moja. Robiłem sobie krzywdę, za często, za dużo, za mocno. Blizny pozostawały, chociaż rany goiły się szybko. Momentami nawet nie musiałem się rzucać, gryźć, czy walić ciałem o ściany. Wystarczało, że się przemieniłem, a ciało w nagłym impulsie pękało, słaba skóra rozdziawiała, a wspomnienia po incydentach zostawały na zawsze, nawet jeśli ich nie ogarniałem.
Potem się uspokajało. Potem dojrzałem. Potem czułem się już lepiej, chociaż dalej było mi do rozmemłanego gówna, aniżeli lekko osłabionego osobnika. Byłem młody, a to chyba było najgorsze. W końcu, pytania odnośnie wielkich bandaży mogą dobijać nawet najtwardszych zawodników.
"To tylko ślady po bójce, Roweno."
"Spokojnie..."
"To... to operacja?"
Cokolwiek, każda wymówka była dobra. Byle nie mówić o klątwie, przekleństwie, bólu, skowycie. Byle tajemnica została tajemnicą. Zakopaną głęboko w moim ciele.
No, a potem pojawił się on i wszystko zniszczył jednym, gładkim ruchem. Nie wiem kim był. To znaczy wiem. Wiem, ze był Złotym Chłopcem, idiotycznym zarywaczem, dupkiem, który potrafił ci tylko podrzucać kasztany pod nogi... no, nie tylko. Potrafił też dostrzec problem, wywnioskować co się dzieje i tym samym przyprawić mnie o załamanie psychiczne, bo tak dobrze skrywany sekret poszedł się jebać w zaledwie trzy miesiące. 
Jednocześnie była to najlepsza rzecz jaka mnie do tej pory spotkała. Złoty Chłopiec ułatwił to wszystko, pomógł, jako jedyny... Jako jedyny odważył się przetrwać ze mną noc, spojrzeć w oczy bestii i dla zabawy powarczeć, drażniąc zwierzę. Nie wiem, czy był głupi, czy odważny, czy może po prostu wierzył, że jednak gdzieś tam w środku futrzaka jestem jeszcze ja.
— Pełnie? — Zamyśliłem się. — Zależy... bywały takie przepełnione furią, irytacją, chęcią mordu... — powtarzałem pamiętne słowa Chłopca. — Kiedy chciałem zabić to, co było obok mnie, co trzymało mnie przy życiu. Jednakże równie często zdarzały się te, gdzie leżałem jak szczeniak i uwalałem się na każdego, czując wszechogarniające zmęczenie i brak chęci do czegokolwiek. Empaci? Raz, podczas pełni, powiedziano mi, że nigdy więcej. Ogólnie dwa, trzy razy w życiu. Empaci mnie nie lubią. Za dużo emocji, nie wiem, przerastają ich zmiany nastrojów, przyprawiam nawet najtwardszych o migreny. Co do hierarchii, miło mi, najzwyklejsza w świecie Beta, bez watahy, ale jednak. Jak dotąd pełnie spędzałem w piwnicach, brak księżyca przynajmniej trochę tłumił instynkty. — Wszystko na raz, przypominając sobie cały dialog dziewczyny. — Z tego, co mówił... wytłumienie... byle nie słyszeć innych, innego wycia, skowytu, charknięcia. Tylko to rozjusza bestię, reszta ujdzie w tłumie. — Podrapałem się po policzku, zerknąłem na dziewczynę. Co ważnego. Co może zadecydować o jej bezpieczeństwie. Co  wyrządzi najmniej szkód...?
Warknąłem cicho, nie wiem czemu. Irytacja faktem, że nie mogę niczego wymyślić, że narażam błękit oczu na wieczne wygaszenie?
— Kij bejsbolowy — bąknąłem. Pytające spojrzenie. — Przyniosę kij bejsbolowy. — Ściągnęła brwi, ale zareagowała jedynie pokiwaniem głową ze zrozumieniem. — Zapach kawy. Wiem, jak idiotycznie to brzmi, ale mówił, że to przypomina miasto i odpoczynek, a do tego oznaki cywilizacji jako tako wyciszały potwora. No i chyba najważniejsze. Kontakt wzrokowy. Nie ważne co by się nie działo, jak bardzo by nie warczał, jak blisko by bi był. Nie wolno ci zerwać kontaktu wzrokowego. Możesz płakać, możesz krzyczeć, bać się, bo to ludzkie, ale nie możesz stracić tej więzi, bo oznaczać to będzie definitywny koniec. To on musi się odwrócić. To on musi uciec. No, w razie czego posłużysz się kijem, raz, dwa klepnięcia między oczy i się uspokoi. — On. On. On. Bo to definitywnie nie byłem ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis