Podziękowałem za pomoc Jamesowi, gdy znalazłem się na równych nogach. Sprawdziłem przy okazji, czy znowu nigdzie się nie zraniłem, czy znowu krew nigdzie nie ciekła. Właściwie mniej czy więcej krwi nie robiłoby mi różnicy. Na ubraniach i tak widniały ciemnoczerwone plamy, [jak dobrze, że wiedziałem, jak się pozbywać krwi z ciuchów] i tak wyglądałem znów jak siedem nieszczęść. Wyjątkiem było to, że nie chciałem by osoba, która zamieszkiwała pokój, zobaczyła plamę krwi i stwierdziła, że w tym pomieszczeniu dokonano krwawego oraz brutalnego morderstwa. Jednak ogółem ran i szkód brak.
Pokiwałem głową na słowa o poszukiwaniach foli bąbelkowej.
— Spróbujemy, może zbroja z foli okaże się lepsza niż zaklęcie lewitujące... — Kiedyś mój brat wpadł na genialny pomysł, że jeśli nie będę dotykał podłogi, to nie będę robił sobie krzywdy. Rzucił zaklęcie tak, że poleciałem na sufit, zrobiłem w nim dziurę i miałem rękę w gipsie. Czasami zastanawiałem się, czy moją umiejętnością specjalną nie była po prostu niewyobrażalna niezdarność. Wyciągnąłem aparat z jednej z przegród walizki i na próbę z zaskoczenia pstryknąłem Jamesowi zdjęcie. Uśmiechnąłem się szeroko, wstając z klęczek i wieszając sobie aparat na szyi.
— Więc gdzież mam szukać mego ewentualnego ratunku przed następnymi uszczerbkami na zdrowiu oraz panelach? — spytałem teatralnym tonem męczennika, kątem oka zerkając na pustą ścianę. Współlokatorzy bardzo by się obrazili, gdybym ozdobił ją zdjęciami nieba? Trzeba będzie spytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz