Biblioteka, jak biblioteka, zdawała się żyć własnym życiem. Nie reagowała na warunki pogodowe z zewnątrz, zdarzało się, że na dworze siąpił deszcz, było oberwanie chmury, śnieg sypał całymi tygodniami, zimno sprawiało, że nawet Królowa Lodu zamarzała, a w środku pomieszczenia trzeba było rozbierać się do rosołu, jeżeli ktoś nie chciał zostać ugotowany. Innego dnia książki mokły same z siebie, kolejnego krzesła, które jeszcze wczoraj były ledwo żywe, wyglądały na świeżo zabrane ze sklepu. Innego razu sypało śniegiem przez zamknięte okna, które upatrzyły sobie akurat w ten jeden, najbardziej śnieżny dzień zgrywać materialne. Cyrk, istny cyrk. Już nie mówiąc o obrazach, które w większości były puste i smętne, błagające o litość. Zaczęłam powoli wszystko wyjaśniać, starając się przechodzić do konkretów i omijać niepotrzebne, drobne szczegóły. Poinformowałam nauczyciela o duchu biblioteki, który potrafił stroić sobie żarty z uczniów. O altanie za lasem, jeziorku, najkrótszych drogach do miasta, dlaczego stołówka nawet nauczycielem groziła przymarciem głodem, czyli w sumie pakiet standard.
— Czy mogę się spytać jak ma pani na imię? — Zamrugałam, wybita nieco z rytmu. Tyle rzeczy do ogarniania, tak mało ogaru, do ich wykonania. Przez pierwszy moment nie zorientowałam się nawet, o co zostałam zapytana.
— Mam na imię Heather. A pan? — spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język i pomyśleć, że nie wypada mi się tak zwracać do nauczyciela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz