Po uprzejmym podziękowaniu osobie z miasta nieopodal, za podwóz w okolicę Atlanckiej Wyższej Uczelni, wyszedłem na mróz i rozejrzałem się wokół. Ogromne zaspy śniegu, nie mniejsze jego płatki spadające na ziemie, delikatne zamglenie. Skrzywiłem się z zimna i naciągnąłem mocniej czapkę na uszy. Na szczęście udało mi się zauważyć już wcześniej wydeptany szlak, pewnie nie więcej niż pół godziny temu ktoś tędy podążał. Idąc, czułem dogłębny chłód, chłód przenikający na wskroś serce, które zostało zmuszone do przyśpieszenia pulsu. Tachykardia. Chłód i silne emocje nigdy nie są dobrym połączeniem. Po chwili marszu ukazała mi się postać, widocznie odczuwająca wady dzisiejszej pogody. Z daleka wyglądała dość przyjaźnie. Najwyraźniej czekała na mnie. Powoli powlekłem się w jego kierunku. Czułem się niezręcznie poznając nową osobę w skrajnie przemoczonych łachach, z niewielką, już wiele razy łataną, torbą u boku.
– Oto już jestem. – Starając się zdobyć na łagodny i zabawny ton, wyciągnąłem w stronę tejże postaci dłoń, jednocześnie dokładnie oglądając ją, mimo przeszkody, jaką stanowił sezonowy ubiór. Miałem nadzieję, że jego charakter, będzie w połowie tak dobry, jak to co nosi. Choć dobrze wiedziałem, że jest to rzadkością, takim ludziom się nie ufa. Upodleni bez powodu wepchną kogoś do rynsztoka, w końcu im wolno. Otóż nie, nie wolno. Udowodnię to wam, kiedyś stanę się minimum półtora razy lepszy od was. W tej chwili pojawił się na mojej twarzy uśmiech. – Nazywam się Lavente Fahrenheit. Miło mi ciebie poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz