Pot, płacz i zgrzytanie zębów zazwyczaj wywierały efekty, których oczekiwałem, cóż z tego, że w wieku szesnastu lat nie powinienem się tak zachowywać. Tryb rozgoryczonego bachora, który nie dostał zabawki, był najskuteczniejszą metodą przekonania rodzicieli do tego, by poszli mi na rękę, jednakże tego dnia zdawało się, że chociażby ta przeklęta szkoła się paliła i waliła, to i tak mnie tam poślą. Zapieranie się wszystkimi kończynami na wiele się nie zdało i za chwilę przytrzymany przez ojca, opatulony kilogramami kurtek i szalików przez mamę, zostałem wręcz wrzucony do taksówki. Ilość swetrów i puchowych kurtek skutecznie uniemożliwiała mi poruszenie się w jakikolwiek sposób, więc o fakt, czy ucieknę, nie musieli się martwić.
A jeśli mam być szczery, to trochę to hiperbolizowałem, bo w rzeczywistości ubrany byłem jedynie w golf i jedną kurtałkę, a do samochodu wsiadłem bez większych ekscesów. Wcześniej oczywiście wyściskany za wszystkie czasy, obcałowany i zalany tysiącami rad odnośnie zachowania się i bezpieczeństwa. Robienie awantury było zbędne, bo klamka zapadła. Wystarczyło pogodzić się z losem męczennika i zacisnąć szczęki. W końcu nie spędzę tam wieczności... bo nie spędzę, prawda?
Droga na dłuższą metę z ogonem owiniętym wokół nogi nie jest czymś najprzyjemniejszym. Ba, po półtorej godzinie zacząłem odczuwać jak biczyk nieprzyjemnie wrzyna się w moją kończynę. Do tego ciągłe wiercenie się, zmienianie pozycji pogarszało sytuację, no i miałem wrażenie, że zaraz stracę czucie w dodatkowym odroście. No i oczywiście, aby tylko uprzykrzyć mi kilkugodzinną jazdę, trafiłem na taksówkarza, który gustował w kochanym przez cały naród disco polo. Cud miód. Zostało mi tylko odciąć się na czas wędrówki, zakładając słuchawki i zasypiając w towarzystwie ukochanego Myslovitz.
Padało. Nie deszcz, nie grad, nie jesienne liście. Padał, kurwa, śnieg. Już wręcz czułem jak gołe łapy mi odmarzają, a mnie zostaje tylko wściubienie je pod warstwę koców i polanie wrzątkiem z nadzieją, że jednak nie odpadną mi jak sopel od najniżej ułożonej dachówki. Taryfiarz został już wcześniej opłacony, zostało mi więc tylko wyskoczenie z samochodu, rzucenie się po walizkę, no i szybkie podziękowanie za podwiezienie mnie do tego piekła.
Przeszedłem na dziedziniec, a raczej przekicałem, patrząc na częstotliwość stykania się moich poduszek z białym puchem otulającym zmarzniętą ziemię. Byle jak najszybciej wtargnąć do środka. Jednakże z tego, co mówili mi rodzice, wynika, że przed wejściem do budynku powinienem zostać przywitany i "wprowadzony" przez jednego z uczniów. Cudownie.
W pewnym momencie przyszło mi stanąć jak wryty, bowiem kilkakrotnie usłyszałem nic innego, jak moje imię wypowiadane za każdym razem z innym akcentem i różnym naciskiem. Czy możliwe jest, bym nie był jedynym posiadaczem owego nazwiska w tej szkole? Zerknąłem w tamtą stronę, by ujrzeć spływające do ramion złote włosy. Byłem bardzo zniechęcony, ale jednak podszedłem do, jak się później okazało, wyższej ode mnie istoty. Powtórzył moje imię, więc zakaszlałem cicho, mając nadzieję, że zwrócę jego uwagę na siebie. Byle załatwić to jak najszybciej. Odwrócił się w moją stronę.
– Cześć, jestem James. – Mówiąc to, wyciągnął dłoń w moim kierunku. – Ty pewnie Aurelion? - Zapytał się z promiennym uśmiechem na twarzy. Spojrzałem niechętnie na rękę odzianą w rękawiczkę, zmarszczyłem brwi. Nie chciałem tego robić, ale maniery i kultura osobista wymusiły na mnie nieśmiałe ujęcie dłoni i poruszenie.
– T-tak...? – mruknąłem, czując się nieco wycofany i zaniepokojony. Bałem się. Tak po prostu. – To znaczy, tak, to ja, mam się tutaj uczyć. – Dodałem, starając się zgrywać pewnego siebie, ale za chwilę znowu spietrałem orientując się jak głupio musiało to zabrzmieć. Z jakiego innego powodu miałbym się tu znaleźć, jeśli nie nauka? Zapeszony cofnąłem rękę, wręcz wyrywając ją z objęć blondyna i wbiłem wzrok w swoje łapy, mocniej chwytając rączkę walizki.
– Może wejdźmy do środka, tam jest cieplej – odparł z ciągłym uśmiechem i niezwykłym ciepłem w głosie, który melodyjny ukoił rozbiegane myśli i w pewnym stopniu odsunął przerażenie i książkowy przykład paniki na drugi plan. Zgodziłem się i za chwilę podreptałem za chłopakiem.
– Więc ty masz mnie wprowadzić, James? – wydusiłem z siebie nagle to głupie i znów posiadające oczywistą odpowiedź pytanie, błagając o to, bym dobrze zapamiętał imię chłopaka. Nie ma nic gorszego niż popełnienie takiej gafy, a patrząc na moje umiejętności, jest to bardzo prawdopodobne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz