Jeśli mam być szczery, ilość informacji, która przemknęła tego dnia przez moją głowę, nieźle zmąciła mi myśli i przyprawiła o migrenę. Złotowłosy chłopak, najpewniej wyuczony wszystkich regułek na pamięć, był niczym niekończąca się Niagara słów. Potok leciał żwawo i szeroko, a ja po prostu starałem się ze wszystkich sił zrozumieć, o co tak właściwie biega. Z tego co widziałem podczas oględzin, przyswojenie tego gdzie odbędą się jakie zajęcia, kto gdzie mieszka i jak to ogółem wszystko wygląda, w stopniu przynajmniej podstawowym zajmie mi co najmniej miesiąc, w porywach do trzech lat. Wszystko czego się dowiedziałem [a raczej co próbowałem wywnioskować ze słów miłego towarzysza (jak na nadnaturalnego wydawał się godny zaufania)] wcale mnie nie uspokoiło, a jedynie pogorszyło moje obawy i sprawiło, że miałem ochotę w trybie natychmiastowym zadzwonić do rodziców i wydrzeć się, gdzie do cholery jasnej oni mnie posłali, natomiast chęć wyniesienia się z tej placówki wzrosła o kilkaset procent.
Najbardziej ze wszystkiego załamała mnie chyba informacja o stołówce, no bo hej. Zawsze jedzenie miałem podtykane pod nos, a że lubię jeść, to po prostu rozgoryczenie dopadło mnie w trybie natychmiastowym, a w głowie już ubzdurałem sobie, że gotów będę rzucić się do szkolnego baru nawet o tej przeklętej szóstej rano, by spokojnie zjeść, a następnie udać się jeszcze na dwugodzinną drzemkę z nadzieją, że się wyśpię. Czego nie zrobi się dla sytego, smacznego posiłku, o ile tak można nazwać to, co będą nam podawać. Byłem jednak dobrej myśli, no i błagałem siły wyższe o utalentowane kucharki. No, albo kucharzy.
Nagle przystanęliśmy przed drzwiami, które, jak się okazało, prowadziły do mojego nowego pokoju, które, jeśli dobrze zapamiętałem, miałem dzielić z jednym z członków Rady Samorządu Uczniowskiego. Nico? Tak, chyba tak miał na imię.
Krótka gadka o nijakiej Karcie Atlanckiej, która, z tego co pamiętałem, służyła do płatności, no i była jakby takim dowodem tożsamości, do tego poruszenie tematu mundurków... mundurków? Rodzice na serio posłali mnie tu za karę, co ja im takiego zrobiłem? Ogon i skóra to nie moja zasługa, dlaczego się na mnie wyżywają?
Nagle przed moim nosem zaczęły lewitować tak zwane kuralety. Tablety? Z informacjami najważniejszymi dla ucznia jak ja, jak się wydaje. Różne kolorki do wyboru. Biały szybko się pobrudzi, beżowy wygląda jak brudny biały, dziwno kolorkowy... jest, no, dziwno kolorkowy, a na czarnym łatwo o plamy z palców. Wzruszyłem więc ramionami i sięgnąłem po różowy tablet, który swoją drogą posiadał bardzo ładny odcień, zbliżony nieco do malinowego. Jakże męsko, jak przystało na mnie.
— Masz jakieś pytania? — spytał nagle z tym swoim firmowym uśmieszkiem. Ja jednakże tylko pokręciłem głową, no i podziękowałem za wszelką pomoc. Chłopak skinął i żegnając się, opuścił moje towarzystwo, ja za to podniosłem walizkę, poprawiłem kuralet w dłoni i nieśmiało wszedłem do pokoju, by zastać go pustym. Było... no, jak w akademiku. Mało miejsca, które dodatkowo trzeba dzielić z innymi. Podszedłem do jednego z łóżek, tego, gdzie leżała moja, jak to się nazywało? Karta Uczniowska? Nie, coś na A... Atlantycka? Atlancka! Znaczyło to chyba, że ten materac należy do mnie, więc bez większych skrupułów ustawiłem obok niego swoją walizkę, a sam się na niego uwaliłem. Westchnąłem i rozwiązałem szalik, który dalej był szczelnie owinięty wokół mojej szyi. W końcu wampiry też tu grasują, czyż nie? Byłem bardziej niż pewien, że mam brudne łapy, ale nie miałem najmniejszej ochoty ich myć, bo czułem, że zaraz i tak pójdę na dwór, bo w pokoju panowała straszna duchota, a boląca głowa potrzebowała chwili orzeźwienia, do tego wrodzone ADHD kazało mi się chociaż przejść na krótki spacer. Wpakowałem więc Kartę do kieszeni musztardowej, puchowej kurtki, wepchnąłem kuralet do walizki, a sam opuściłem pokój, a następnie budynek, wcześniej walcząc z pamięcią, bowiem za cholerę nie mogłem przypomnieć sobie gdzie jest wyjście.
Chłodne, rześkie, wręcz zamarznięte powietrze. Wściubiłem usta w szalik, wcisnąłem szarą czapkę na głowę, starałem się zakryć niebieską skórę w jak największej części, a obolały już ogon dalej owijałem wokół nogi.
O dziwo podwórko nie było puste, co nieco mnie zaniepokoiło. Miałem nadzieję, że w taką pogodę nikt nie wyjdzie i będę w stanie spędzić czas z dala od tych wszystkich dziwnych istot. Mówi to ten najnormalniejszy, taa. Osoba spacerowała z dala od akademików i szkoły, wręcz wchodziła w pobliski las, nie zwracała na mnie uwagi, co było mi nawet na rękę, no, ale poczułem ukłucie, odezwanie się tej panikującej, opiekuńczej części, która wyrwała się jak koń do cwału i wręcz natychmiastowo pociągnęła mnie do postaci, która okazała się mężczyzną, niższym ode mnie, o srebrnych włosach, błękitnych, niczym moje kłaki, oczach i nieco irytującym, figlarnym uśmieszkiem.
— Hej, co tu robisz? — rzuciłem nieco zaniepokojony. Ściągnął brwi patrząc na mnie jak na kompletnego oszołoma, który nie ma nic lepszego do roboty, jak przyczepianie się do innych. — Jest... jest zimno, nie rozchorujesz się? — mruknąłem nieco wycofany, bo cała pewność siebie uleciała wraz ze zorientowaniem się, że on też musi być... inny. Miałem w tym momencie ochotę uciec, a niepokój wzrastał z każdą chwilą. Jednak poczyniłem tylko jeden krok do tyłu, poza tym i tak stałem już z dala od osobnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz