– Kto wie – wymruczała tajemniczo i prychnęła. – Idę spać.
Aha.
– Dobranoc. – Skinąłem jej głową na pożegnanie i odwróciłem się na pięcie.
A więc nadszedł czas na wieczornego papierosa. Skierowałem się do pokoju samorządu, mając nadzieję, że ujrzę tam Heather, która na pewno z ogromną przyjemnością ”pożyczy” mi kolejną fajkę. Ja po prostu nie miałem jeszcze szansy wskoczyć do miasta, co w tym takiego dziwnego?
Niestety przeliczyłem się, blondynki w pokoju nie było, a ja wolałem nie grzebać w rzeczach moich znajomych. Westchnąłem i wyszedłem na korytarz. Co mógłbym ze sobą począć? Aktualnie wszystkie dokumenty były u Jamesa, Dexter dalej ganiał za dzieciakiem z rosyjskim nazwiskiem (nie był może synem jakiegoś polityka z cesarstwa?), a Heather… Heather gdzieś zaginęła. Został mi tylko nocny spacer.
Nigdy nie przepadałem za łażeniem samemu w nocy, no ale cóż… chyba tylko to miałem do roboty. Zacząłem włóczyć się po budynku, szukając zagubionych w swoich myślach tak jak ja dusz. Cisza, spokój, ciemność. Idealne środowisko do rozmyślania nad sensem życia czy kolejnym wierszem do notesiku. Zamknąłem oczy i zacząłem nucić którąś z symfonii edeńskiego kompozytora. Ah, cudownie.
I pozostałoby cudownie, gdybym nie wpadł na pewną dziewczynę. Dziewczynę, której szczerze miałem już po dziurki w nosie, a znałem ją dopiero jeden dzień. Witaj, o Jocelyn.
– Ładnie to tak mówić komuś jedno, a robić drugie? – mruknąłem chłodno. Może nawet zbyt chłodno.
<wybacz mi, że tak króciutko ;-;>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz