Marv i przypowieść o trupach

Obrotowe krzesło było twarde i kołysało się niebezpiecznie, biurko za wysokie, dźwięk wydmuchiwanego nosa komendanta przydzwaniał boleśnie w uszach. Marvill w późniejszym czasie z żywym w sobie przekonaniem opowiadał, jak ktoś przeraźliwie krzyczał. Bez przerwy. W tamtym momencie nawet dźwięk komara stawał się nieznośnym jazgotem. 
Mimo to ten dzieciak bynajmniej nie czuł strachu; był znudzony. Bez zainteresowania powtarzał ciągle te same zdania, nie spuszczając wzroku z obserwujących go dwóch stróżów prawa i kobiety. Unikał wzroku tylko jednej osoby w pomieszczeniu i był nią Vito. No i łyżek. Unikał jeszcze łyżek. 
Wracając, to jedno zdanie tak bardzo weszło mu w krew, że obudzony choćby i o trzeciej w nocy mruknąłby zaspanym głosem "nie znam", po czym poszedłby spać dalej. 
– Jak już mówiłem... –  Zaczął spokojnie, głaszcząc patyczkowy model smoka przewieszony czerwoną nitką na szyi. –  Nie mogę pomóc. Pierwszy raz widzę na oczy tych chłopców.
–  Łże.
–  Proszę, chłopcze, skup się. A pani niech się uspokoi –  rzucił policjant, po raz setny podsuwając mu pod nos fotografię trzech tych samych twarzy.
Kobieta istotnie zamilkła, bardziej jednak pod wpływem morderczego spojrzenia Vito niż upomnienia funkcjonariusza.
–  Nie znam ich – stwierdził po raz kolejny z niezachwianą w sobie pewnością.
–  Chodziliście razem do klasy.
– Być może. – Wzruszył ramionami. – Nie pamiętam wszystkich moich kolegów. Właściwie żadnych. Przedtem rozmawiałem tylko z Pel... I z Wallie`em. Jaśmin trafiła na indywidualne nauczanie. – Chłopiec posłał kobiecie lodowaty uśmiech, odruchowo mocniej zaciskając palce na modelu smoka. Tak jakby, na ten krótki moment z jego twarzy zniknął wyraz dziecinnego znudzenia. – Chyba nie muszę tłumaczyć, co się z nim stało?
 Kobieta spuściła wzrok na swoje dłonie.
– Wypadek... – wyszeptała niemal bezgłośnie, jakby bojąc się obudzić ducha przeszłości. – To był wypadek...
– Nieważne. – Machnął lekceważąco ręką. – Uznajmy więc, że zaginięcie pańskiego syna i jego kolegów również było wypadkiem.
– Nieprawda! – wycharczała zajadle kobieta, wbijając paznokcie w nasadę dłoni. – To nie wypadek! Nie mów tak, jakby oni...! 
– Nie mówię. Ja ich nawet nie znam. 
– Znasz... – mruknęła cicho po dłuższej chwili milczenia. – Zanim zniknęli... Zanim przepadli bez śladu... Tego dnia... Zaprosiłeś ich do siebie...
– Myli się pani. Nie zapraszałbym do siebie obcych ludzi.
– Jeśli wolno mi się wtrącić... – Chociaż kobieta chciała zaprzeczyć, wyraz twarzy Vito pokazał jej, że jednak mu wolno. – Bardzo możliwym jest, by Marv istotnie nie pamiętał twarzy trzech oprawców, którzy zabili mu przyjaciela. Choćby pod wpływem szoku czy wyparcia psychicznego. Mylę się? – Ostatnie pytanie zwrócił do funkcjonariuszy, którzy podobnie jak kobieta stali zszokowani jego bezpośrednim odwołaniem się do pewnego przemilczonego incydentu. Tylko Marv nie zwracał na to uwagi; jak zwykle bawił się patyczkowym smokiem i unikał łyżek. 
I całą beznadziejność owego pseudodochodzenia w sprawie pseudozaginięcia dopełnił istotny, namacalny wrzask i trzask drzwi. Nagle Marvill zdał sobie sprawę, kto cały czas krzyczał.
– Mój braciszek jest niewinny! – Wybuchnęło pretensjonalnie bladolico, wykrzywiając wargi w podkówkę. Jak zauważył jej bliźniak, policzki owej dziewczynki dosłownie błyszczały od łez. – Nie zrobił nic złego! 
Nim zdezorientowani policjanci zdążyli mrugnąć, tuż obok Marva zmaterializowała się (a jakżeby inaczej to nazwać?) Pel, obejmując brata swoimi drobnymi rączkami. Oj, bez nowych siniaków się nie obejdzie.
– Nie zabierajcie go! – załkała, prawie zuduszając nieszczęsny przedmiot sporu przy okazji. – Jeśli coś mu się stanie, pójdę umrzeć! 
Policjant spróbował delikatnie zapewnić, że nic mu się nie dzieje, a jedyną osobą, która wyrządza mu krzywdę, jest, no cóż, ona sama, to spowodowało jednak tylko głośniejszy lament. 
– Jeśli będziecie chcieli go zabrać... Najpierw będziecie musieli wyrwać go z moich zimnych, martwych rąk! 
Takie orzeczenie z ust urokliwej dziesięciolatki to doprawdy za wiele jak dla trzech serc przesłuchujących. Szybka reakcja komendanta zasługiwała jednak na brawurę; blady jak sama śmierć ukucnął obok rodzeństwa, plączącym językiem chaotycznie wyjaśniając, że nawet by im do głowy nie przyszło, by chłopiec mógł w jakikolwiek sposób zaszkodzić tamtej trójce; że liczyli na zeznanie zwykłego, przypadkowego świadka; że już kończą i się zbierają (w tym momencie kobieta posłała mu mordercze spojrzenie, została jednak zignorowana), gdyż nie dowiedzieli się niczego pożytecznego. 
Istotnie, trudno, by się czegoś dowiedzieli. Marvill już od dziecka się nauczył, by dołki z trupami zakopywać głęboko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis