Chcę się spotkać z tatą.
Poprawiłam kolczyki, czując, że moje zdenerwowanie ma ogromną ochotę na ulewę. Ni kija nie wiedziałam, dlaczego ją wzięło nagle na to chęć rodzinnego zjednania, ale uśmiech Evive, delikatnie rzecz ujmując, wprawiał mnie w przerażenie. Bo czułam burzę w kościach, czułam, że zaraz piorun trzaśnie, ale nie sądziłam, że w takiej formie i powstrzymywałam się przed krzyknięciem „Nie pozwalam!” oraz głośnym tupnięciem nogą. Bo przecież obiecywałam, że nic nie powiem, że to ma odejść w niepamięć, bo Vene nigdy nie drążyła, Vene zawsze wierzyła, jeżeli chodziło o nią, nawet jeśli na kilometr śmierdziało przekrętem, kłamstwem i oszustwem. A teraz zaczęła wiercić, dobijać się, jakby zależało od tego jej życie.
Przetarłam twarz, rysując czubkiem buta po powierzchni śniegu i stwierdziłam, że muszę coś zjeść, bo jeszcze sekunda myśli o tym, a zaczną mnie uszy piec, grad się posypie z nieba i ogólnie wyląduję w kolejnym bajzlu. Właściwie już wylądowałam. Ugh.
Szybka podróż autobusem do miasta minęła na nerwowym ciągnięciu się za fioletowe kosmyki, po czym weszłam do losowej restauracji, czego mogłam szybko pożałować, gdy zobaczę ceny. I żałowałam, ale już z innego powodu.
— Ej, ty tam! Głodny jesteś? — Wbiłam tępy wzrok w Bigby’ego, rozważając wszystkie za i przeciw, czy jednak nie lepiej zwiać do jakiejś cukierni, innej restauracji, kawiarenki, ale koniec końców zrobiłam krok do przodu z bladym uśmiechem skierowanym do Jamesa.
— Któż cię wystawił, Miracles?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz