Nawroty choroby, popieprzone akcje z rodziną, obrażonego Kumara, czy moje szczególne rozdrażnienie.
Wszystko było tak żywe, intensywne i tak agresywnie wpływało na moją osobę, że naprawdę zaczynałem się zastanawiać, co leży u podłoża tych zachowań, bo od dawna nie odwalałem aż takiej maniany.
A i tak chyba największe powątpiewania miałem do czasu, który zdecydował się zwiać tak szybko, a wraz z nim posiadacz błękitnych oczu. Bo był przecież tylko na wymianę, bo miał za chwilę zniknąć, nikt nie obiecał mi szczęśliwego zakończenia z fajerwerkami i facetem na białym koniu i losie, zdecydowanie zaczynam bredzić, przecież to wszystko było tylko i wyłącznie krótką akcją, którą spieprzył na całej długości.
Dlatego zakopywałem się w papierkowej robocie, która ciągle do mnie napływała ze strony Hopecrafta, czy ogólnie samorządu, który zaczął się mną najzwyczajniej w świecie wysługiwać. Byłem ich tanią siłą roboczą.
I tak każdy wiedział, że wystarczy rzucić mi białe świństwo, żebym zrobił cokolwiek, czego sobie zażyczą.
Dla tego świństwa byłem nawet w stanie mknąć przez korytarze z rozbieganym wzrokiem, świeżym, potężnym kubkiem mocnej, czarnej kawy, uciekającymi spod gumki gdzieś z tyłu głowy włosami i świstkami w dłoniach.
Dla tego świństwa byłem w stanie uciec myślami i sprawić, że za chwilę to wszystko znajdowało się na drugiej osobie, na którą wpadłem jak rozpędzony taran.
— Ja prze... Zaraz, co ty tu, kurwa, robisz? — rzuciłem z czystym oburzeniem, gdy błękitne oczy zawisły na mojej osobie, a głowa znowu zaczęła buzować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz