No i powoli zaczynało mi się nudzić.
Albo inaczej, wpadłem w cholerną monotonność.
Bo ile razy można uprawiać seks z Oakleyem, aby następnie wylądować z nim przy sobie, z papierosem w ustach i kołdrą zasłaniającą nas od pasa w dół, a i tak było za gorąco, bo chłopak był cholernym kaloryferem i nie żeby mi to przeszkadzało, na dworzu ludzie powoli zamarzali, a ja mogłem tylko uśmiechać się pod nosem i parskać śmiechem, bo przecież miałem prywatną grzałkę.
I nie, błagam, nie próbujcie mi wmówić, że to była jedyna rzecz dla której w sumie zadawałem się Oakleyem, bo złamię swoją cudowną zasadę o niebrudzeniu swoich dłoni.
I właśnie w taki sposób wpadł mi do głowy pomysł, że w sumie to mógłbym zaprosić go na kawę. Piwo. Papierosa, ale nie w moim łóżku. Cokolwiek, bo choć z każdą naszą dyskusją dowiadywałem się o nim coraz więcej, to jednak przyjemnie było usiąść przy stoliku z tartą cytrynową pod nosem (choć ten typ z tego co pamiętam wolał czekoladową), ładnie, tym razem szczerze się uśmiechnąć i po prostu porozmawiać o jakichkolwiek głupotach. Więc co ja mogłem biedny zrobić, zapukałem ostatecznie do tego nieszczęsnego pokoju, który dzielił z pewnym Hindusem (i och, później miałem się przekonać, że była to zdecydowanie dla mnie bardzo słaba sytuacja).
Bo gdy tylko uchyliłem drzwi, to mym oczom dane było zobaczyć właśnie przyjaciela niebieskowłosego chłopaka z tą cholerną czarownicą, której w sumie to jednak się bałem. Odchrząknąłem nieporadnie.
— Wiecie, gdzie jest Oakley?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz