Chwilowo zamarł, co nie wzbudziło u mnie zbytniego zachwytu, ba, wręcz przeciwnie, jedynie rozbudziło rozjuszonego, zdenerwowanego Oakleya, który chciał więcej, ale najwidoczniej to „więcej” nie było mu, póki co dane. Los zdecydowanie chciał grać ze mną w pokera, jak to mówił pewien, niby popularny, tekst.
Dostawałem jakiejś kurwicy, bo gdy potrzebowałem czegoś szybkiego, energicznego, zaspakajającego, dostawałem tylko i wyłącznie jakieś ociężałe, ale jakże naszprycowane seksualnością ruchy i może jednak powinienem zacząć ignorować wszelakiej maści minusy, a cieszyć się, że mogłem właśnie wić się pod dotykiem mężczyzny, a nie leżeć na zbitym pysku pod jego pokojem, bo mógł się tego dopuścić.
Buzowałem od środka, drżałem, napawałem się każdym, nawet najmniejszym, najdelikatniejszym, niewyczuwalnym wręcz muśnięciem, bo Walsha trzeba było odbierać, trzeba było przyjmować, delektować się jego osobą, bo potrafiła jednak zdziałać cuda. W ten fikuśny sposób, ale jednak.
Na przykład po prostu ocierając się o człowieka, krocze o krocze, chociaż te walone bokserki w tym przeszkadzały. Napierać ciałem na to moje, rozgrzewać, drażnić. Otoczył mnie, przylgnął do piersi, kolejny raz poruszył biodrami, kolejny raz przyprawił mnie o wzięcie głębszego wdechu.
A ja jedynie wyciągnąłem dłoń do jego policzka, przyciągnąłem go do siebie i ponownie pocałowałem, mocno naciągając skórę kciukiem, wciąż delektując się silnymi ruchami mężczyzny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz