Spochmurniało, zawiało mocniej, zaleciało burzą i wiedziałem, że prawdopodobnie rozpada się w trakcie wizyty w kawiarni, albo tuż po powrocie z niej, czego w sumie bardziej pragnąłem, bo jednak nie wziąłem parasolki ani niczego.
Było duszno, pachniało deszczem, chociaż przecież jeszcze nie przyszedł, a duchota zaczynała przysparzać coraz to większych trudności z oddychaniem. Poprawiłem dekolt bluzy, westchnąłem ciężej i nie mogłem już zdecydować, czy jest mi jednak ciepło, czy może raczej wiatr daje po skórze i prosi się o zaciągnięcie rękawów na dłonie.
— Pogoda staje się okropna — rzucił nagle chłopak, zupełnie w eter, bo jednak odbiorcy to zdanie nie miało mieć. Oszczędziłem sobie uszczypliwych komentarzy, chamskich odzywek i po prostu ugryzłem się w język, bo nie miałem ochoty psuć chwili, gdy w końcu jakoś szczególnie sobie nie dopiekaliśmy. Ba, było nawet przyjemnie, o ile wykreśliłoby się czynniki takie jak nieco krzywe zerknięcia i tę nitkę irytacji, napięcia, która dalej nas wiązała.
Nisko latające ptaki. Zdecydowanie będzie padać i zdecydowanie jak z cebra. Szare chmury zasnuły niebo, co mądrzejsi i rozsądniejsi zaczynali już czmychać do akademika.
— Dlatego na twoim miejscu zagęściłbym ruchów — odparłem mrucząco, przyspieszając kroku i zerkając zachęcająco na chłopaka, który jednak dalej smętnie powłóczył nogami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz